Artykuły

Ostrożnie z tą "Różą"

W połowie stycznia odbyło się we Wrocławiu uroczyste przemianowanie Teatru Roz­maitości na bardziej nobli­wy, ale i bardziej zobowią­zujący Teatr Współczesny im. Ed­munda Wiercińskiego. Na chrzciny te Andrzej Witkowski, nowy dyrek­tor zmieniającej swą nazwą placówki, przygotował "Różę" Stefana Że­romskiego we własnej adaptacji i opracowaniu scenicznym. Przedsta­wienie na pewno kontrowersyjne i prowokujące do dyskusji, jak każ­da próba uporządkowania uznanych dzieł literackich bez względu na stopień ich wewnętrznego niezorganizowania, zostało przyjęte dość chłodno zarówno na premierze, jak i - przede wszystkim - w omó­wieniach popremierowych; z zadzi­wiającą niefrasobliwością potraktowano jedną z najambitniejszych re­windykacji literackich ostatniego se­zonu. Ogólnikowo jedynie kwitując ogromny dramaturgiczny i sceniczny wysiłek, jaki patronował realizacji.

Witkowski dość dokładnie rozbił w tym przedstawieniu tradycyjną a więc i oryginalną konstrukcję "Ró­ży". Przedstawiał i łączył sceny, okre­ślał je i porządkował tworząc nową konstrukcję dramaturgiczną. Dał ,,Róży" mocniejszy szkielet i wypra­cował całość lepiej przystosowaną do klimatu współczesnej sceny niż ów niezorganizowany żywioł pomys­łów, dialogu i krwi serdecznej, z ja­kiej składa się pełna kronika Że­romskiego. Kronika czego? Oczywiś­cie: rozczarowań. Żeromski bowiem pod wpływem wydarzeń 1905 r. z jednej i pod ogromnym ciśnieniem literatury i dramatu narodowego z drugiej strony, literatury i dramatu, którego czuł się, rzecz prosta, spad­kobiercą i kontynuatorem, napisał własną wersję "Kordiana", "Kordia­na" swojego pokolenia - i uczynił to w sposób nie pozostawiający wąt­pliwości. Mieszając płaszczyzny i ra­cje, przydając narodowej sprawie przełomu wieków nabrzmiewającą sprawę społeczną, wśród zdrajców i szpiegów, wśród nieświadomości i cynizmu prowadzi Żeromski obse­syjną i mroczną Golgotę swego po­kolenia. Zadziwia przy tym nie tyle ostrością widzenia, bo o nią chyba najtrudniej w tym dziele, ile we­wnętrzną temperaturą dramatu. Brzmi w nim ton wielkiej pasji, z jaką ten wielki moralizator jątrzy zastałe rany, "aby nie zabliźniły się błoną podłości" - raczej dodając niż ujmując grozy. Słyszy, się w tej sztuce echa rozmyślań, jakie w cyr­kułach i izbach "badań" snuli rewo­lucjoniści, ludzie gorącego serca wplątani w mechanizm bohaterstwa i zdrady, strachu, i obojętności. Ta kronika rozczarowań staje się przez to kroniką oskarżeń, jednym z naj­bardziej przejmujących obrachun­ków epoki, przeciwstawiając historiozofii i sarkazmowi "Wyzwolenia", wybujałym w sprzyjającej monar­chii Najjaśniejszego Pana, gorzką świadomość słabości, znikomości rozwiązań i tragizmu ludzkich lo­sów wplątanych bezpowrotnie w tryby tortur i zsyłek, prowokacji i egzekucji, przy których pomocy toczono w zaborze carskim brutal­ną walkę z wszelkimi przejawami postępu i dążeń wolnościowych. Wyspiański pławiący się w bohater­skiej historiografii swego pokolenia, ilustrowanej z rozmachem przez Ma­tejkę, z lubością hołubionej przez miejscowych chłopomanów, ani porównać się mógł z obsesyjną kry­jącą najbardziej przejmujące tony świadomością Żeromskiego. To właś­nie autor "Róży" przekazał nam obraz błąkań i poświęceń nie w galicyjskiej przebierance, lecz w rzeczywistych, przedstawionych z bolesną wyrazistością warunkach polityczno - społecznych narosłych wokół nabrzmiewającego buntu. Wśród realnej walki rewolucyjnej odnajdywał dręczące pytania i nie­rozwiązywalne wątpliwości. No bo w tej niesfornej epopei jałowego na pozór bohaterstwa i bardzo realne­go umierania receptą nie były prze­cież cudowne promienie Śmierci Da­na - naiwnie windowane czasem na piedestał spełnionych proroctw i genialnych olśnień. Nieporozumie­nie to ma pewne konsekwencje dla ideowej i historycznej egzegezy utworu, niepokoi przy tym niepo­trzebną naiwnością. Żeromski nie przewidział bynajmniej skutecznej broni masowej zagłady, nad czym z taką intensywnością pracuje do­piero nasz wiek; uciekał po prostu w utopię, posługiwał się fikcją nie z nadzieją - lecz z sarkazmem. Aby pokazać słabość, nie zaś stwa­rzać problemy, z jakimi dopiero dzisiaj mamy trochę kłopotu.

Pasjonował go dialog - ważki dla polskiej rewolucji i polskiego naro­du dialog Zagozdy z Czarowicem, w którym słyszy się własne rozter­ki i niepokoje pisarza. Pasjonował problem heroizmu i zdrady tak do­bitnie pokazany w wątku Osta i sprawie Anzelma, pasjonował w końcu obraz społeczeństwa rozdar­tego na partykularne grupki, na przeciwstawne sobie koncepcje i in­teresy i to jest, jak sądzę, najbar­dziej przejmujący wątek "Róży", decydujący o wyjątkowej roli, ja­ką ten nieporadny, a z taką pasją pisany obrachunek odgrywa w pols­kiej tradycji literackiej i, mimo wszystko, teatralnej.

Witkowski - poza nieporozumie­niami z Danem - szedł rozsądnie tym szlakiem nadając ,,Róży" spois­tość i ekspresyjność współczesnej nam dramaturgii - z całą jej płyn­nością i zamiłowaniem do ekscesu. Rozegrał krwawą replikę "Kordiana" i Mickiewicza pospołu w dwu planach - w realnym i znakomi­tym planie przesłuchiwań skleco­nym z wątku Osta i wątku Czarowica oraz w ilustrującym rojenia i sny torturowanych wątku wizyjnym, mieszczącym troskliwie wypreparo­waną resztę zwichrzonej i pogma­twanej materii dramatycznej. Prze­ciwstawienie realności przesłuchi­wań retrospektywnym lub wizyjnym konfrontacjom bohaterów pozwoli­ło na pełne nasycenie pierwszego pla­nu wyrazistością i teatralnością wy­sokiej próby. Pokazano tu środki (o których za chwilę) pozwalające my­śleć z uznaniem o dojrzałości tej uda­nej realizacji. Zabieg ułatwił ponad­to zepchnięcie przyrodzonej żywioło­wości (i różnorodności!) utworu na plan drugi, nie ratując przez to, co prawda, konsekwencji i jednolitości stylistycznej przedstawienia, bo jej nie było również w samej "Róży" - dał jednak szanse zachowania rów­nowagi i konsekwencji artystycznej bodaj w jednej płaszczyźnie, w jed­nym wypreparowanym planie. W najdojrzalszym w przedstawieniu - planie przesłuchiwań.

Witkowski stworzył tu plastyczny, nasycony obraz wcale elegancko ubranych na czarno siepaczy w bia­łych rękawiczkach i z kapeluszami na głowach, poddanych działaniu poetyki, która imitując realność działań i naturalizm opisu jest w istocie prawie baletową, etiudą przedstawionych sytuacji. Poetyka tej sceny, jej groźna wyraźnie prze­rysowana realność nadająca działa­niom postaci spoistość i plastykę, znacznie przerastającą możliwości wyrazowe realistycznego porządku, wydaje mi się najciekawszym osiągnięciem wrocławskiej "Róży". Bardzo podobnie prowadził gangste­rów George Wilson w znakomitej "Wielkości i upadku miasta Mahagonny", ale niezależnie od natural­nych zapożyczeń i zdrowych filiacji zdumiewa przydatność tego stylu i jego szlachetna teatralność przy po­kazaniu rzeczy tak polskiej i tak "zaściankowej" na pozór jak "Ró­ża", całkowicie, wydawałoby się, od­porna na próby uniwersalizacji i unifikacji formalnej. Poza sugestyw­nym i błyskotliwym pierwszym pla­nem, w którym nie sposób pominąć również zasług plastycznych Kazi­mierza Wiśniaka i świetnej instrumentacji Adama Walacińskiego, na drugim planie różnie bywało. Obna­żał nie tylko słabości wykonawców, przekraczające granice życzliwej to­lerancji przy realizacji o podobnej ambicji i rozmachu, ale ujawniał również nadmierny liberalizm reży­sera, który skupiwszy się nad pro­blematyką pierwszego planu zagu­bił w tle rytm i lapidarność swego teatru. Odnosi się to szczególnie do sceny w fabryce, gdzie ogromna ma­china scenograficzna z cyrkiem i fa­jerwerkiem zostaje uruchomiona dla przekazania treści ważkich wprawdzie w porządku dramatu, ale zupełnie nie wymagających podob­nie efektownej zabudowy. Podobał się natomiast w drugim planie liryczny epizod Krystyny grany co prawda jeszcze w innej tonacji i konwencji, ale nie da się zaprze­czyć - ładnie grany.

Niestety: udany start i pełna uro­da pierwszego planu nie zapewniły przedstawieniu spodziewanej spo­istości i potrzebnej konsekwencji: mniej więcej od połowy zaczęło się ono niebezpiecznie rozprężać. In­wencja teatru wyraźnie osłabła przeradzając się w zwykłą niepo­radność w zapożyczonej z "Dzia­dów" scenie balowej - niezręcznie naśladowanej przez autora i rów­nie niezręcznie pokazanej przez re­żysera. A że miała być finałem i tutti przedstawienia, nic dziwnego, że opuszczaliśmy salę skonfundo­wani mając w pamięci świetność początku i jałowość zakończenia, za­kłopotani całą tą konfrontacją, w jakiej przejmującym i donośnym głosem przemówił do nas nie tylko niespokojny kontynuator polskiego romantyzmu, ale w jakiej odezwała się również nasza własna historia - trudna i okrutna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji