Dwie białe dziewczynki
Za ostatnim pobytem w Paryżu, nieludzko już przymulony nieludzkim uśmieszkiem Giocondy, poszedłem w inną stronę, poszedłem do ludzi, na plac mistrzowskich kasztanów, by zobaczyć teatr, w którym jest toczka w toczkę jak w życiu. Pełno tam tego, co brama, to cichy ansambl im. Litej Mimesis.
Pełno tam tego i na każdej scenie to samo i tak samo, jak u ciebie w minionej epoce sukcesów. Wykrzykniki - uuu... aj... oj... uulala... Sztuka wytrawnej konwersacji - yes, baby... no, baby... come on, baby, light my fire... Mlaskająca Bitwa pod Grunwaldem, tyle że rycerze są bez zbroi. I wszędzie to samo fiasko ilościowe - nawet jeśli na scenie było tylko dwoje rycerzy, to i tak było ich więcej niż ludzi na widowni, bo na widowni zawsze byłem tylko ja - frajer z Polski.
Tak, frajer naiwny ze mnie był, bo doprawdy skrajnie prostodusznym chłopkiem z Galicji trzeba było być, by się szczerze dziwić, czemuż to, ach, czemuż lud paryski doszczętnie gardzi teatrem, co prezentuje życie jak malowane, za to tłumnie łazi do ansamblu obok, do Czerwonego Młyna, gdzie zawsze dają pokaz kobiet tak doskonałych, że ściśle nieprawdziwych.
Owszem, taki byłem. I nie inaczej - tamto frajerstwo wróciło na premierze wyreżyserowanego przez Martę Meszaros "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennessee Williamsa. Wróciło, ale dziegciem przyprawione, ironią, śmiechem moim ze mnie samego.
Lud paryski łaził do teatru na ściśle nieprawdziwe baby, gdyż łażenie do teatru na ściśle prawdziwe baby, gdy się ma w kuchni taką właśnie babę człapiącą, to przecież studzienna niedorzeczność. Czy nie lepiej za zaoszczędzony na bilecie grosz kupić flaszkę? Ma się rozumieć. Na przykład po to, by choć przez chwilę spozierać na nędzę własnej kuchni przez woal kojącej mgły.
Nic nie poradzę, ostatnio często o tym piszę, ale inaczej się nie da. Narastająca w teatrach tendencja do prezentowania literatury, proszę ja was, życiowo prawdziwej, zaczyna być irytująca. Niestety, zasada jest stara jak teatr. Otóż, że sam siebie zacytuję, w sztuce nic nie jest tak sztuczne jak lita prawda. I oto całe fiasko Williamsa. Z miną bladego psychologa rodzinnego, w sztuce swej pokazuje mentalne wężowisko mojej, twojej, naszej kuchni. Ot, taki sobie mały, ale szczery, prosty, lecz jakże prawdziwy, plasterunio realiźmiku ciapowato cimcirymciowatego.
Oto do Stelli (Urszula Grabowska) i Stanleya (Łukasz Nowicki) wprowadza się Blanche (Beata Fudalej). Jest ona siostrą Stelli, jest postrzelona, lekuchno odklejona erotycznie oraz chleje, albowiem życie ją boli. Po takim prologu Williams raczy nas długimi jak skacowana noc godzinami doszczętnie rozciamkanej psychodramy rodzinnej. Jakaś przeszłość, jakiś spadek, Stanley
coś nie lubi szwagierki, ona by chciała, ale boi się, na co przychodzi poczciwy Mitch (Przemysław Branny), wrażliwy kumpel rzecz jasna niewrażliwego Stanleya (Stanley to męskie zwierzę - inaczej nie byłoby kuchennego cierpienia), wyskakuje ze swych gustownych rybaczków i nakłania Blanche do pochopności, w finale zaś przybywa psychiatra i ma w oczach frazę: chodź, dziecię, chodź, ja ci pomogę...
W tak zwanym międzyczasie Williams strzela w nas aforyzmami godnymi spiżu. Wszyscy jesteśmy ślepi i prowadzą nas ślepcy!" (Jestem wstrząśnięty). "Nie dość być słabą. Trzeba być słabą i ładną" (Płaczę). I mój ukochany rodzynek. "Ktoś kto nigdy nie cierpiał, jest bardzo powierzchowny." Otóż, jeśli Williams ma rację, to po minionym sezonie teatralnym, ja jestem najgłębszym człowiekiem globu.
Krótko mówiąc, lita prawdka sztuki Williamsa to sztuka litego papieru. Pal licho odpowiedź na pytanie, dlaczego Meszaros wzięła na warsztat to fatalne dzieło grafomana dusz kobiecych. (Mam absolutną pewność, ze Williamsa należy dziś grać tak, że w ogóle nie należy go grać.) Pal licho lukrowaną nastrojowość - liryczny księżyc za oknem, nuty szlochające nocą. Pal licho, że Fudalej weszła w postrzelenie swej bohaterki tak daleko, że psychiatra przybywa tutaj stanowczo za późno, prawdę mówiąc - o cały spektakl za późno. Pal licho, że reszta artystów pokazuje, jak sobie Jasio galicyjski wyobraża amerykańskie aktorstwo filmowe. I nawet pal licho bezlitośnie nawiedzone sekwencje, kiedy to po scenie snują się dwie, trzymające się za rączki, małe dziewczynki w białych sukieneczkach.
Pal to wszystko licho, bo jeśli już bierze się na warsztat dzieło Czechowa amerykańskiego, to jednak nie wolno przesadzać z inscenizacyjną brawurą. A tu co? Tu, w tej kuchni amerykańskiej, co jest twoją kuchnią, przez dwie i pół godziny artyści chleją... bezalkoholowego Żywca! Święci pańscy, w inscenizacji sztuki pisarza, co zapił się na śmierć, polscy aktorzy raczą się cieczą z butelek, których brązowe szyjki duszone są niebieskimi koloratkami! I jak tu się dziwić, że w tym przedstawieniu wszystko jest ściśle takie, jak ten zbrodniczy napój - kompletnie bez prądu?
Tu nie ma się co dziwić. Tu trzeba natychmiast wrócić do sztuczności. Do Giocondy, co ma uśmiech ludzki, bo właśnie nieludzki. Do pań w Czerwonym Młynie, co są realne, gdyż są nierealne. Do normalności. A w życiu - do realnych alkoholi. Bo jak się chleje piwo bezalkoholowe, to się później widzi białe dziewczynki.