Namalować "Dziady"
Dziady dla Babickiego nie są pogańsko-chrześcijańskim przesądem kultywowanym gdzieś na białoruskiej wsi, ale relacją o przetwarzaniu ludzi i świata w wyobraźni artysty.
Przedstawienie ma trzech równorzędnych bohaterów - Guślarza, Konrada i Senatora.
Guślarz
Lubelskie "Dziady" rozgrywają się w pokoju pełnym sztalug, w pracowni malarza-wizjonera. Najważniejszy zabieg interpretacyjny Krzysztofa Babickiego polega na wymyśleniu nowego celebransa obrzędu. Zostaje nim Oleszkiewicz - współczesny Mickiewiczowi petersburski malarz, jeden z bohaterów Ustępu III części "Dziadów". Nie widziałem nigdy płócien Oleszkiewicza, Babicki chyba też nie, ale wyobraził sobie, że jest to malarz w typie Jacka Malczewskiego. Nie przypadkiem w spektaklu pulsują, powracając w takiej lub innej konfiguracji, dwa jego obrazy: "Natchnienie malarza" i "Melancholia". Prawdziwy Oleszkiewicz, przynajmniej ten, którego przedstawił Mickiewicz, nie malował. To znaczy malował, ale inaczej, w wyobraźni. Manipulował ludźmi, sprawiał, że zasłuchani ustawiali się instynktownie w żywe obrazy. Autor nazywa go guślarzem, bo "od farb i pędzla odwyknął / Bibliją tylko i kabałę bada / i mówią nawet, że z duchami gada".
Do pracowni Oleszkiewicza -Malczewskiego (w przedstawieniu gra go Paweł Sanakiewicz) przychodzą modele, żywi ludzie wymieszani z upiorami i postaciami z mitu. Dziady dla Babickiego nie są pogańsko-chrześcijańskim przesądem kultywowanym gdzieś na białoruskiej wsi, ale relacją o przetwarzaniu ludzi i świata w wyobraźni artysty. Reżyser zagląda do wnętrza jego głowy, pokazuje w chwili tworzenia, a raczej szukania inspiracji. Równoważenia doświadczenia indywidualnego doświadczeniem zbiorowym. Przywoływanie umarłych służy temu, żeby ujrzeć, namalować, opisać, przetworzyć przeszłość w żywą historię. Innego znaczenie nabiera w spektaklu opowieść o Cichowskim, akcent nie jest postawiony na martyrologię narodu, ale na debatę - o czym i jak należy mówić w teatrze, poezji, malarstwie. Babicki otwiera ciekawy, rzadko podejmowany w inscenizacjach dramatu Mickiewicza trop. Gdybyż był tylko bardziej konsekwentny i nie ściągał jeszcze co rusz malarza-guślarza ze sceny. Oleszkiewicz - Malczewski powinien być stale wewnątrz tego świata. Powinien mu się przyglądać, zapamiętywać, poprawiać.
Konrad
W lubelskich "Dziadach" Konrad wcale nie jest najważniejszy, jego losy poznajemy jako opowieść w opowieści, trochę tak jak historię Rollisona. Jakby do głowy, wyobraźni malarza zaplątała się inna historia, a on próbował tak albo inaczej ją namalować. Jacek Król, który gra "bohatera Polaków", ma w sobie charyzmę i siłę pozbawioną złości. Wielką Improwizację mówi, leżąc na więziennej pryczy, na brzegu łóżka przysiadły dwie kobiety w bieli podobne szafarkom śmierci u źródła od Malczewskiego. Wadzenie się Konrada z Bogiem to w interpretacji aktora głośne myślenie bez nadziei na odpowiedź, cud, znak. Skoro nie ma wiary w Boga, jest rzeczywistość diabła. Konrad krzyczy w gorączce, jakby coś przez niego mówiło. Bohater uwodzi pustkę: nie ma ciebie, Boże, więc jestem ja. A jednak Improwizacja to tylko przygrywka do naprawdę świetnej sceny egzorcyzmów. Jacek Król nabiera mocy, staje się kimś innym. Zło, które w niego weszło, dopełnia go jako człowieka, tylko z diabłem w duszy jest skończony, gotowy, namalowany przez artystę-guślarza do końca. W jednej z najlepszych scen spektaklu trzy przebrane w czerń, łyse i kanciaste w ruchach diabły odwracają obraz z Matką Boską Ostrobramską, a z tyłu na desce napisane jest kredą "Hic natus est Conradus".
Senator
Senatora gra gościnnie Ignacy Gogolewski. To Polak, nie Rosjanin. Nie jest dworskim graczem, nie lubi intryg, swe cele chce osiągnąć jakby od niechcenia, między bon motem a łykiem nalewki z kieliszka. Nie jest cholerykiem ani okrutnikiem, czuje się znużony, ociężały, bycie u władzy to męka - tak samo jak niemożność zrezygnowania z niej. W wątku senatorskim "Dziadów" nie ma grozy terroru politycznego, ale jest groza panoszącej się bezkarnej władzy. Jej pychy, wszechmocy układów, triumfu cynizmu.
W lubelskich "Dziadach" trudno o równy poziom aktorski. Babickiemu nie wyszły sceny więzienne, za dużo melodramatu w grze pani Rollison, Ksiądz Piotr pędzi przez swoje widzenie, jakby bił rekord Europy na 100 metrów... To nie są "Dziady", które przejdą do legendy, trudno jednak zamykać oczy na profesjonalną robotę reżyserską i fascynujący punkt wyjścia interpretacji tekstu. W Lublinie sceny zbiorowe mają rozmach i rytm, po scenie krążą postaci ledwie zaczęte, rodzące się w błysku skojarzenia, jak para dzieci w bieli przechodząca w obrzędzie części II przez scenę. Obrazy niedomalowane do końca bywają często ciekawsze od arcydzieł.