Artykuły

75. urodziny znakomitego aktora "A ja ciągle zdaję test!"

- Teatr to też ostatnie dziś miejsce dla aktorów profesjonalistów, bo to jest zawód, w którym trzeba sporo umieć i długo terminować - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI.

Jakie to szczęście, że mężczyźni nie kryją wieku, a nawet się nim czasem chwalą! Z czystym sumieniem, i prawdziwą serdecznością, składam więc panu życzenia z okazji 75. urodzin. Zdrowia i optymizmu! Od siebie życzę, i od kochających pana widzów.

- O rany... Pięknie to pani powiedziała... Dziękuję. Może tylko zaznaczę, że wiekiem to się akurat specjalnie nie chwalę, bo się też przy tej roli specjalnie nie napracowałem. Sam się "zrobił", nie zauważyłem kiedy.

Jasne, ale daj Boże wszystkim taką kondycję, w jakiej pana zastajemy. To geny czy jakiś magiczny sposób?

- Ruszać się trzeba. Sport uprawiać! Pływam, jeżdżę na rowerze; nawet zimą jeżdżę, bo sobie kupiłem tzw. rower stacjonarny! Ale przede wszystkim, bez przerwy pracuję, a praca konserwuje. Co prawda, zostałem aktorem, żeby... mało pracować, za to dużo bankietować, ale się nie sprawdziło.

Byłby pan uprzejmy rozwinąć tę myśl niezwykłą, że aktorstwo jest zawodem niewymagającym wysiłku.

- To trochę żart, a trochę prawda. Bo ja się, proszę pani, wychowałem w teatrze. Nie w przenośni, tylko dosłownie. Moja mama -Elżbieta Kowalewska - była aktorką, więc dzieciństwo spędziłem za kulisami. Nie przyglądałem się wtedy jakoś szczególnie próbom, mozolnej pracy nad interpretacją tekstu czy przedpremierowym nerwom. Strasznie mi się natomiast podobał nastrój , jaki panował wśród aktorskiej braci. To było bardzo wesołe towarzystwo, stale skore do inteligentnych żartów, do odreagowania stresów na wspólnych biesiadach. I ja, młody człowiek, z natury dość leniwy (co mi zostało do dziś), zacząłem sądzić, że taki zawód jest dla mnie idealny. Czegoś się tam na pamięć nauczę, wystąpię, może się spodobam. I fajnie będzie. Dlaczego nikt mi wtedy nie powiedział, że aktorstwo, owszem - bywa przyjemne, ale generalnie to człowiek musi się "potem i krwią zalewać", żeby stanąć na wysokości zadania?!

No i dobrze, że się taki "mądry" nie znalazł! A co do lenistwa, to ja mam tu taką małą ściągę. I na niej napisałam: 120 ról w filmach i serialach, kilkaset (tak!) ról teatralnych, w tym ponad 100 w Teatrze Telewizji oraz 1400 ról w Teatrze Polskiego Radia. O dubbingu i innych przejawach aktywności zawodowej, nie wspomnę. I co? Nie zgadza się?

- Zgadza się, zgadza... I potwierdza moją tezę, że człowiek nie powinien w życiu liczyć na łatwiznę, bo go spotka coś odwrotnego. Poważnie zaś mówiąc, to ja oczywiście szybko skorygowałem młodzieńcze wyobrażenia o aktorstwie. A nawet diametralnie je zmieniłem. Dziś uważam, że aktor marnieje, gdy nie pracuje. Powiem więcej: blednie, gdy nie otrzymuje wyzwań, zwłaszcza zaskakujących.

W filmie często dobiera się jednak obsadę "po przyzwyczajeniach". Jak aktor dobrze zagra konkretny typ roli, to się go angażuje tylko do podobnych.

- Dlatego ja wciąż na pierwszym miejscu stawiam teatr. Teatr, proszę pani, to jest dla aktora dożywotnia uczelnia. Na scenie sprawdzasz się tak, jak na egzaminie. Każdego dnia przychodzi przecież inna publiczność i po raz kolejny cię ocenia. Teatr to też ostatnie dziś miejsce dla aktorów profesjonalistów, bo to jest zawód, w którym trzeba sporo umieć i długo terminować. Do filmu można przyjść nawet z ulicy, stanąć przed kamerą, zrobić minę i coś powiedzieć. Jak się powie niezrozumiale, to zawsze potem da się technicznie poprawić. Na scenie kiepskiej dykcji nie ukryjesz. Braku warsztatu też nie. Mówi się, że człowiek zostaje aktorem z "bożej łaski". To chyba prawda. Ale potem na sukces musisz sam zapracować. Ja do mojego macierzystego Teatru Współczesnego w Warszawie wciąż wchodzę z przyjemnością, ale też z lekkim dreszczykiem. Jak na sprawdzian. Co nie oznacza, że nie lubię pracować dla kina, bardzo lubię. Kino przyniosło mi przecież popularność. Ale to inny rodzaj pracy.

Zagrał pan w ponad stu filmach. W pamięci widzów pozostały przede wszystkim pana role w komediach Stanisława Barei. Przeczuwaliście, że zyskają miano kultowych?

- Nie, absolutnie nie. Czasem nie wiedzieliśmy nawet, czy film trafi na ekrany, bo Bareję atakowali zarówno dysponenci polityczni różnych szczebli, jak i spora grupa recenzentów. A nawet niektórzy koledzy z branży filmowej, co było szczególnie przykre. Od początku pokochała go natomiast publiczność i to dawało nam, jego aktorom, napęd do pracy. Bareja nie miał zresztą jakiegoś specjalnego "programu krytycznego". Był po prostu wnikliwym obserwatorem codzienności, ze szczególnym talentem do tropienia nonsensów. Pojedynczo, w życiu, te nonsensy nie robiły może piorunującego wrażenia. Nagromadzone w półtoragodzinnej opowieści - biły po oczach. Ale w zasadzie nie odbiegały od rzeczywistości i na dobrą sprawę mogły się zdarzyć naprawdę; nawet w takim zagęszczeniu. Reżyserzy współczesnych polskich komedii, mogliby się od Barei sporo nauczyć... A wracając do pani poprzedniego pytania, to nie pracowaliśmy w poczuciu społecznej misji. Staraliśmy się pracować po prostu dobrze. Przekonanie, że oto tworzymy arcydzieło, niejednego już zgubiło. Grałem kiedyś w teatrze, którego dyrektor, żeby zmotywować zespół, wywieszał ogłoszenia: "dnia tego a tego, przystępujemy do pracy nad następnym wydarzeniem artystycznym". Apotem z reguły następowała klapa. Dlatego ja podchodzę do każdej nowej roli ostrożnie i dopóki nie przejdzie ona przez ocenę publiczności, dopóty nie odczuwam pełnej satysfakcji.

Pana Sułka też pan testował?

- Pana Sułka "zaadoptowałem" od pierwszego czytania. Bo to była, proszę pani, pierwszej klasy literatura, pozostająca w klimatach tekstów Jeremiego Przybory, które uwielbiałem. Moim zdaniem Jacek Janczarski stworzył arcydzieło, choć wydawać by się mogło, że to "tylko" śmieszne historyjki, rozpisane na dwoje bohaterów. Gdyby tak było, nie przetrwałyby w takiej kondycji kilku dziesiątków lat. Po pierwsze: gra słów, po drugie: surrealistyczny (najtrudniejszy do napisania i zagrania!) żart, po trzecie: szaleństwo dla aktora, który może wykreować postać, używając wyłącznie głosu.

To ja teraz zaatakuję zza węgła. "A nie znudził się pan sobą, panie Sułku kochany"?

- "O rany, co też pani, pani redaktor...". Ani ja się nie znudziłem, ani Marta Lipińska, absolutna współtwórczyni fenomenu tej audycji. Oboje bierzemy czasem teksty Jacka i czytamy je przed publicznością: w konwencji radiowej; z kartką w ręku. Reakcja słuchaczy jest niesamowita, tak przychylna, że aż zaskakująca. Jaka szkoda, mówimy wtedy, że Jacek Janczarski nie żyje i nie napisze dalszego ciągu przygód pana Sułka i pani Elizy. Radio jest zresztą moją wielką pasją, na nim się wychowałem, znałem na pamięć godziny emisji słuchowisk, w których nagrane były głosy takich mistrzów sceny, jak Aleksander Zelwerowicz czy Jan Kurnakowicz. A potem, gdy sam zacząłem grać w radiowym teatrze, który nie przypadkiem nazywa się teatrem wyobraźni, czułem się aktorem wyróżnionym. Tworzenie bohatera tylko barwą i intonacją głosu? Niesamowite!

Nie proponuję panu podsumowań, zapytam tylko: co pana w tak bogatej karierze najbardziej usatysfakcjonowało?

- To, że grałem z setkami bardzo utalentowanych i życzliwych mi kolegów. Można zrobić dobrą rolę w pojedynkę, ale w duecie ze zdolnym partnerem robi się jeszcze lepszą.

Rozmaiała Henryka Wach-Malicka

Urodzinowy benefis Krzysztofa Kowalewskiego odbył w katowickim Kinoteatrze Rialto 1 kwietnia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji