Artykuły

Wszyscy jesteście rozgrzeszeni

To ja zabiłem Isobel. Nieważne - kiedy. Nieważne - jak. Może przed laty, może wczoraj. Może wtedy, w szkole. Może na ulicy. Na chwilę stałem się lwem i zraniłem głęboko - słowem, nożem. Nieważne. Teraz czuję ten ból - jej ból. Teraz patrzę i myślę o sobie. Czasem, niezwykle rzadko, teatr nie kończy się w teatrze. Zmusza do najistotniejszych przewartościowań, wywleka na wierzch najciemniejsze myśli. Długo nie daje spokoju, bowiem na jakiś czas, jak chciał William Shakespeare, staje się światem. Seans "Lwa na ulicy" w łódzkim Teatrze im. Jaracza, dzięki Mariuszowi Grzegorzkowi i jego aktorom, jest właśnie takim teatrem.

W tym przypadku sprawdza się maksyma, że przedstawienie dzieje się na oczach publiczności, jednego wieczoru. Nie ma dwóch takich samych spektakli, nie da się dwa razy, nawet dzień po dniu, użyć tych samych emocji. Słyszę, że podczas bydgoskiego Festiwalu Prapremier "Lew na ulicy" przepadł, aktorzy poruszali się jak spętani, nic nie zagrało, jak należy. I wierzę w to, bo widowisko Grzegorzka to teatr najwyższego ryzyka. Nie znoszący fałszu. Nawet niewielki błąd unieważnia sceny, nie daje się zatrzeć.

Kiedy jednak wszystko jest tak, jak ma być, dotykamy w teatrze tajemnicy. Tekst wcale nie jest wybitny. Oto dobrze napisana sztuka obyczajowa z wątkiem kryminalnym i wyraźnie wyczuwalnym drugim dnem, które nadaje opowieści inną perspektywę. Oto kolaż następujących po sobie sekwencji, pozornie ze sobą nie połączonych. Powtarzają się bohaterowie, pojawiający się w różnych konfiguracjach, wracają raz po raz wątki i motywy. Dramat Judith Thompson nie poddaje się łatwo prawom sceny. Trzeba dotrzeć do sensów słów, bo wypowiedzenie ich ot tak sobie wrzuci je w morze pretensjonalności. Trzeba rozwiązać poszczególne sceny niczym rebusy, by zrozumieć ich ukryte znaczenia. To jeden z tych tekstów, które w lekturze i na scenie znaczą zupełnie co innego, dramat jest tylko punktem wyjścia, partyturą dla ludzi teatru. A więc nie mają oni żadnego usprawiedliwienia. "Lew na ulicy" jest w małym stopniu teatrem Judith Thompson. W przeważającej mierze jest ich teatrem.

W centrum wydarzeń staje Isobel. Isobel nie żyje, bo na ulicy rozszarpał ją lew. Nie żyje, ale pozostaje wśród żywych. Jest na granicy dwóch światów. Zginęła, będąc dzieckiem, więc zachowuje dziecięcą świadomość, nieskalaną brudnym światem niewinność. A z drugiej strony już wie, już wszystko rozumie. Zna rozwój przyszłych zdarzeń, więc próbuje prostować ludziom ścieżki. Pozostając tylko na poły realną, bierze udział w grze. Czasem w roli statysty, innym razem wysuwa się na pierwszy plan. Próbuje pociągać za sznurki zdarzeń, ale często nawet jej, istocie bez ciała i bez doczesności, brakuje siły. Świat jest zły i niewiele można na to poradzić. Nawet dobre duchy przegrywają.

Isobel gra Marieta Żukowska i jest to jej debiut w tak znaczącej roli. Wart wszystkich nagród. Aktorka umiejętnie prowadzona przez Grzegorzka i znajdująca oparcie w partnerach uruchamia w sobie wszelkie potrzebne emocje, buduje portret wielobarwny. Jej Isobel to dziewczynka, dziewczyna, kobieta, starucha. Postać istniejąca poza konkretnym czasem, wolna od konkretnego wieku. Aktorce wystarczy ruch głowy,zfniana-Hrtenaejij-by w jednej chwili przybyło jej kilkadziesiąt lat. Jeden sceniczny moment zamieni ją z bezradnego dziecka we współczującą, rozumiejącą wszystko kobietę. Kolejna metamorfoza uczyni z niej wiedźmę. W każdym z tych wcieleń młoda aktorka skupia na sobie uwagę widzów.

Pełniąc funkcję protagonistki, czasem na długie sekwencje schodzi na drugi plan. Tu nie ma partii ważniejszych i epizodów, wszystkie są traktowane niemal równo. Sześcioro wykonawców wciela się w dwadzieścia siedem postaci, a każdy z nich może traktować kolejne przeistoczenie jako szansę na dodanie do wizerunku z tego przedstawienia nowego odcienia. Tak, aby portret był pełny. Bo przecież sześć ról Ireneusza Czopa stapia się w jedną kreację - to mógłby być jeden człowiek. To samo dotyczy innych aktorów.

Mariusz Grzegorzek chce, by spektakl był wspólną sprawą aktorów i widzów. Dlatego my zajmujemy miejsce na widowni małej sceny, a oni wszyscy siedzą wokół niewielkiego kwadratu sceny. W czarnych strojach gimnastycznych niemal się od siebie nie odróżniają. To oczywiście tylko znak zewnętrzny, symbol absolutnego zrównania, ale ma również głębsze znaczenie. "Lew na ulicy" jest przedstawieniem zespołu młodych aktorów łódzkiego teatru, ale i czymś więcej. Jest niewątpliwie doświadczeniem, które ich połączyło. By grać ze sobą tak blisko (nie tylko o bliskość fizyczną chodzi, rzecz jasna), potrzeba wzajemnego zaufania. By wyzwalać w sobie takie emocje, trzeba też wiary w projekt i w reżysera. I wreszcie trzeba zwykłej przyjaźni, bowiem na kontrze, na sprzecznych relacjach, w walce, tego rodzaju teatr nie mógłby się narodzić.

Dlatego pozostawanie aktorów na oczach widzów przez całe przedstawienie nie jest tylko trickiem. Sceny, w których nie uczestniczą, obserwują z boku, czekając na kolejne wejście. Po zakończeniu spektaklu dziękują sobie nawzajem, perspektywa teatru miesza się z prywatnością. Normalnie wzruszyłbym na taki gest ramionami, uznał za szantaż względem widzów. Tym razem jednak jest szczery, a "Lew na ulicy" to dla aktorów niewątpliwie doświadczenie ekstremalne.

Nie opuszczają zatem nawet na moment tego świata, budując go kolejnymi wcieleniami. Te zaś wyznaczają i na swój sposób definiują kostiumy Violetty Jeżewskiej, jedne z najlepszych, jakie ostatnio na polskich scenach widziałem. Jeżewska łączy realizm z umownością, swobodnie operuje metaforą. Niby wszystko jest normalnie, mężczyźni noszą garnitury, swetry, kobiety - krótsze albo dłuższe sukienki. A jednak nic nie jest tak jak zawsze, bowiem wszystkie tradycyjne stroje zostały wymalowane na cieniutkich drelichach aktorów. Taki zabieg odbiera opowieści realność, każe uciekać od dosłowności, traktować ją w dwóch wymiarach. Buduje odbiór przedstawienia, aktorom zaś narzuca charakter poszukiwań. Nie mogą już otwierać bohaterów najbardziej oczywistym kluczem.

I nigdy tego nie robią. Na pierwszym planie jest granie zespołowe, słuchanie partnerów, współuczestnictwo. Ale każda rola wybrzmiewa do ostatniego tonu, każda jest skończona, stanowi wartość samą w sobie.

Kto robi największe wrażenie? Może Matylda Paszczenko. W jednej scenie jako dziewczyna z seks-telefonu obdarza swoją bohaterkę wyuzdaniem kurwy i gra to wprost, uczciwie, bez fałszywego wstydu. W kolejnej jest zahukaną przedszkolanką, która postawiona pod ścianą zdobywa się na odwagę, by się bronić. W jeszcze innej scenie przeistacza się w nieuleczalnie chorą, przykutą do łóżka dziewczynę. Jej jedyną bronią przed światem staje się autodestrukcja.

A może Ewa Wiśniewska-Audykowska, obdarzająca swoje kobiety różnymi odcieniami czułości, grająca ciszej od partnerów, ale wspaniale ich dopełniająca. A może Urszula Gryczewska-Staszczak w swych rolach zwykle zimna, skrojona idealnie, jak wymalowane na niej suknie. A pod tym chłodem skrywająca ból i samotność, łaknąca choćby krótkiego dotyku, chwili ciepłego oddechu. Tylko tyle.

A może Mariusz Ostrowski pod maską młodzieńca idealnego ukrywający okrucieństwo, brutalność, najciemniejsze żądze. Albo wreszcie Ireneusz Czop jak rękawiczki zmieniający twarze. Zaczyna od bezbronnego dziecka, które przed snem chce przytulić się do mamy. Potem jest zdradzającym z premedytacją mężem, wreszcie mężczyzną obarczonym straszną tajemnicą z przeszłości. W każdej z tych ról Czop jest równie pewny i swobodny. Zawsze unika zbyt łatwych rozwiązań, trafia idealnie w nieoczekiwane tony.

Tak właśnie w "Lwie na ulicy" tworzy się ludzka mozaika, podszyta strachem i przemocą. Mariusz Grzegorzek za kanadyjską autorką diagnozuje chorobę współczesności. Wskazuje, że w każdą niemal relację wkracza agresja, że zło w dzisiejszym świecie spuszczone z uwięzi niepodzielnie dominuje. "Lew na ulicy" to najdoskonalszy spektakl w dorobku artysty, wyraźnie określający jego reżyserską strategię. Grzegorzek do teatru przychodzi z kina, więc bierze na warsztat scenariusze, które równie dobrze mogłyby sprawdzić się na ekranie. Przenosi też do teatru filmowy sposób budowania widowiska. Teraz, podobnie jak w niedawnym, niemal równie dobrym "Blasku życia" Gilman też z łódzkiego Jaracza, dokonuje dekonstrukcji świata, dzieląc inscenizację na wiele następujących po sobie sekwencji. Kończy je jak w kinie --nie cięciami jednak, a wyciemnieniami. W ten sposób stawia artysta zadanie widzowi. Ma złączyć w całość opowieść, odnaleźć jej wewnętrzny rytm.

Przedstawienia Grzegorzka to nie jest teatr dla każdego, nie wszyscy ów rytm odnajdą. Wydaje się, że to teatr najbardziej intymny, teatr szeptów i krzyków. Teatr introwertyczny, wymagający największego wyciszenia. Można go przyjąć albo w całości odrzucić.

Ja go przyjmuję, a "Lwa na ulicy" traktuję jako prezent. Rzadko zdarzają się w teatrze takie doświadczenia. Wraz z Mariuszem Grzegorzkiem przebywamy daleką drogę - od podłości do spokoju. W kończącym spektakl geście scenicznego pojednania oprawców i ofiar, zdradzanych i zdradzających, w geście dziękujących sobie aktorów jest ocalenie.

Zło ma znaczenie, ale wszyscy jesteście rozgrzeszeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji