Artykuły

Ślizgawka

Czy pamiętacie państwo "Listy śpiewające"? Był przed laty już bardzo wielu taki program w telewizji - w tej dawnej, z łezką dziś wspominanej telewizji, marnej technicznie, ale za to inteligentnej, pomysłowej i nie goniącej za łatwą "oglądalnością", jak dzisiaj. "Listy" były jednym z wielu programów próbujących dostarczyć widzom nieprymitywnej rozrywki - zaprawionej po trochu liryką, sentymentem, surrealistycznym żartowaniem. Gdyby je kiedyś trochę powznawiać, niekoniecznie w najgorszych godzinach, i one miałyby szansę na własną legendę, nie tak może olśniewającą jak "Kabaret Starszych Panów" czy "Zielone gęsi" Olgi Lipińskiej, ale mimo wszystko całkiem niebłahą.

"Listy" tkwiły mi mocno w pamięci, gdy w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie przyszło mi oglądać najnowszą pracę sceniczną Agnieszki Osieckiej: ni to musical, ni to liryczną kantatę "Śnieżyca". Nie ze względu na podobieństwo, raczej, niestety, wprost przeciwnie. Nie ma co ukrywać: osnuty na kanwie rzadko grywanego dramatu Stanisława Przybyszewskiego spektakl okazał się całkowitym niewypałem, dziełem nie tylko źle wykonanym, ale i źle pomyślanym. Nietrafionym. Budził jednak nieoczekiwanie raczej żal niż niechęć. Bo im dłużej trwał, im głębiej się pogrążał, tym mniej chciało się wierzyć, że jego scenariusz napisała przytomna autorka, która właśnie w kunszcie trafiania w swój czas niewielu znaleźć by mogła równych.

Po co napisała "Śnieżycę"? Mówi o tym sama, w krótkiej wypowiedzi do programu. "Miałam wrażenie - miałam nawet pewność - że skądś znam ludzi, o których opowiada Przybyszewski. Że znam ich doskonale! Oto oni: Nie dość kochana i porzucona Bronka, demoniczna, grzeszna Ewa, uwodzicielski i płochy Tadeusz i w końcu Kazimierz - u nas Stanisław - bon vivant i cynik, w pewnej mierze bliźniak duchowy samego Przybyszewskiego. Mijały lata, a ja wciąż dźwigałam te czwórkę w sercu, aż w końcu pojęłam, że to są składniki mojej własnej osoby". Rozpisała wiec te cztery sylwetki całkiem na nowo, wydobywając je pilnie z otchłani mocno pachnącej grafomanią przybyszewszczyzny.

Tyle że niejako przy okazji, pozbawiła bohaterów miejsca w jakiejkolwiek dającej się nazwać rzeczywistości. Zabrała im ziemię spod nóg. Przybyszewski, cokolwiek mówić o naiwnej symbolice i schematyzmie akcji, lokował jednak postacie swego "Śniegu" w konkretnej przestrzeni zimowego dworku, w konkretnym, sobie współczesnym czasie, wikłał je w konkretną, choć szczątkową intrygę. Zapewne odtwarzanie owych realiów dziś byłoby nie do wytrzymania (na "Śniegu" granym wprost, bez adaptowania, wyłożył się niedawno jak długi Zbigniew Zapasiewicz w Polskim w Warszawie). Osiecka jednak poszła w drugą skrajność: skrupulatnie wyrzuciła całe tło. Można domniemywać, że wymarzyła sobie tych bliskich swojemu sercu ludzi w postaci niejako modelowej, wyabstrahowanej. Ponadczasowej. Ewa miała być uogólnioną femme fatale, Bronka - kwintesencją dobrych, nie dość kochanych kobiet, Tadeusz - sumą pięknych fircyków, itd.

No dobrze, tak jednak nie sposób konstruować teatru. W libretcie zabrakło śladu wszelkich sytuacji dramatycznych, spięć, czegokolwiek, co mogłoby pełnić rolę scenicznego budulca. Na domiar złego "Śnieżycą" w Krakowie debiutował w roli reżysera znakomity kompozytor Zygmunt Konieczny. Jego

muzyka pięknie ilustrowała stany duchowe bohaterów, ale jednocześnie automatycznie pogłębiała wrodzoną wadę libretta: otrzymywaliśmy abstrakcję do kwadratu. Anna Sekuła zaprojektowała płyciutkie proscenium i, za nim, oddzielone tiulem, symboliczne, dosyć niewymyślne zaświaty. Pląsały po nich nieokreślone postacie, pięknie potytułowane w programie (Zew Grzechu, Było-minęło, Anioł Śmierci, Chude dobro, Smętne zło) i całkiem nieodróżnialne na scenie; pląsała Makryna, u Przybyszewskiego stara mądra niania, tu - anielica w bieli. Na froncie sceny czwórka protagonistów katarynkowe powtarzała samoprezentacje: Bronka domagała się czułości, Stanisław demonstrował zblazowanie, Ewa ustawiała się w ponętnych pozach, a Tadeusz przybierał pozy operetkowego amancika. I tak w kółko. Daruję sobie natrząsanie się z krakowskich aktorów; nie wykrzesaliby życia z tych chodzących szablonów, nawet gdyby stanęli na głowie, gdyby wszyscy byli laureatami Oscara albo artystami ludowymi ZSRR.

W finale zaś rozstępowały się tiule i niania-anielica wyprowadzała za rączkę niedokochaną Bronkę z tego świata.

Wiało kiczem i - co gorsza - nudą.

A przecież nie bez przyczyny nie grywany od lat "Śnieg" przypomniał się Osieckiej czy Zapasiewiczowi akurat teraz, gdy "ogrody milości" wabią czytelników codziennie z telewizyjnych reklam i nikt już nie chce czytać czy oglądać w teatrze polityki. Teatr nie zamykający się w kręgu hermetycznych eksperymentów estetycznych, teatr o rzetelnych ambicjach popularnych, z całej duszy, jak mniemam chciałby wrócić do swoich podstawowych środków oddziaływania: do śmiechu i łez na widowni, do farsy i romansu scenicznego. Odzwyczaił się od nich przez lata przeintelektualizowywania i przesymboliczniania repertuaru, odzwyczaił od nich widownię - i autorów. Kto dziś pisze melodramaty, kto umie je zagrać? Ze współczesnych dramatopisarzy właściwie nikt, może prawie nikt. Ostatni, którzy umieli, tworzyli gdzieś w międzywojniu. Technika dramatopisarska od tamtych czasów zmieniła się wbrew pozorom niewiele; wrażliwość i obyczajowość bardzo. Powroty do tekstów sprzed pięćdziesięciu (czy stu - jak "Śnieg") lat zawsze grożą więc ześliznięciami się; czy to w kicz naiwno-dosłowny (tak się zdarzyło w Warszawie), czy w bezcielesną piankę w Teatrze im. Słowackiego.

Może dlatego więc, słuchając pięknej jak zawsze muzyki Koniecznego i puszczając mimo uszu słyszane już po sto razy kolejne tyrady bohaterów "Śnieżycy", wspominałem z melancholią "Listy śpiewające" z dawnej telewizji. W tamtym programie była obecna cała najlepsza Osiecka. Były piosenki: sentymentalne i żartobliwe, pełne nieoczekiwanych sformułowań, zaskakujących zbitek słownych, powiedzonek, które później w znacznej liczbie wchodziły do języka potocznego; były piosenki, które w przedziwny sposób chwytały nastrój i esencję chwili, choć żadnymi aluzjami nie operowały i od wszelkiej śpiewanej publicystyki stroniły. Były ballady, absurdalne żarty i liryka czysta. A wszystko umieszczone w lekko acz sprawnie naszkicowanym obrazku obyczajowym i włożone w usta postaciom o wyrazistych konturach. Jakiejś zwariowanej pannicy z Mazur, jakiemuś rekrutowi na warcie marzącemu o dziewczynie zostawionej w rodzinnym miasteczku, sfiksowanej samotnej staruszce, znerwicowanej żonie zaniedbywanej przez męża-pracoholika, etc.

Rzecz jasna, był w tych wizerunkach przaśny, blady świat, gomułkowskiego socjalizmu; dziś, żeby szkicować analogiczne obrazki trzeba by mieć pewnie inne farby i inaczej prowadzić pędzel. Problem w tym, że nikt tego nie robi. Subkultura rockowa notuje jedynie agresywną, dynamiczną stronę życia swoich środowisk, na "ogrody milości" stać nas tylko w imporcie, a najlepsza liryczna kronikarka polskiego życia ostatnich dekad wybiera ucieczkę na jakieś abstrakcyjne, zimowe pustkowia, cholernie w dodatku śliskie. Czy między kiczem a cynizmem doprawdy na nic nie ma już miejsca?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji