Artykuły

... ino po co

W nadawanym niedawno programie telewizyjnym "Twarze teatru" Jerzy Stuhr przytoczył ulubione powiedzenie, jednego ze swoich nauczycieli ze szkoły teatralnej Eugeniusza Fulde. Mądry doświadczony pedagog mawiał: "Hamleta można nago i na strychu... ino po co?" Naprawdę trudno znaleźć stosowniejsze motto do przedstawienia najgłośniejszego dramatu Szekspira, którym nas uraczył Teatr Polski.

Po pierwsze nie ma w nim Hamleta. Z szekspirowskim duńskim księciem nie ma nic wspólnego błąkający się po scenie młody człowiek (Bogusław Linda), który jednakowo monotonnym głosem i z tym samymm zaangażowaniem wygłasza zarówno piękny renesansowy monolog o człowieku jak też prawi impertynencje Ofelii i zastanawia się czy "Być albo nie być?" W interpretacji kluczowej postaci dramatu poszedł realizator przedstawienia Piotr Paradowski - jak to się mawia - "na całość", czyniąc z Hamleta rozhisteryzowanego homoseksualistę z kompleksem Edypa w dodatku. Podobnych pomysłów jest w spektaklu wiele, brak w nim natomiast

myśli przewodniej, nie mówiąc już o logice. Z wielkiej tragedii, wokół której powstała olbrzymia literatura i bogata tradycja teatralna zrobiono we Wrocławiu kiepski kryminał historyczny, podprawiony seksem. Przekroczono tym samym wszelkie możliwe granice: dobrego smaku i zwykłej przyzwoitości nawet.

Wrocławski "Hamlet" ujawnia także ubóstwo reżyserskiego warsztatu. Rozgrywany bez tempa, w fatalnej scenerii - ekran z wmalowanymi weń workami, szmata, jakiś tapczan, a na tym tle bogaty renesansowy kostium. Coś tu nie gra, jak powiadał pewien minister. Dalej, znany jest "Hamlet" z monologów i kilku pięknych scen. Monologi jak już wspomniałam w ogóle nie zaistniały, a sceny... Duch ojca Hamleta wygląda niczym Łazarz, demaskowanie Klaudiusza przypomina maskaradę, a zabójstwo Poloniusza kończy się zgwałceniem matki. Znakomity dialog grabarzy jest w ogóle nieczytelny, ponieważ jeden z nich bez przerwy wchodzi i wychodzi z zapadni. Nie robi wrażenia scena obłędu Ofelii ponieważ ta Ofelia nie powinna była zwariować. Szekspirowska jest młodą dziewczyną zakochaną w Hamlecie. Ojciec wplątał ją w brzydką intrygę, wmawiając, że Hamlet przez nią zwariował. Chłopiec, z którym się przespała porzuca ją i na koniec zabija jej ojca. Wrocławska Ofelia (Elżbieta Czaplińska) jest tylko posłuszną córką, posłuszną poddaną. Po zabójstwie ojca wychodzi w białym gieźle i śpiewa dziwną piosenkę, rozdając kwiatki. O co tu chodzi? Podobnych nielogiczności można znaleźć w spektaklu więcej. A pogrzeb Ofelii? - jedna z dramatyczniejszych scen dramatu, tu zupełnie nie rozegrana plastycznie. I wreszcie finał - wielka rzeź. We Wrocławiu publiczność kwituje śmierć Klaudiusza śmiechem. To chyba wystarczy.

Inscenizacje "Hamleta" zwykle prowokowały do dyskusji. Rozniecały spory o to kim jest Hamlet. Biednym chłopcem wplątanym w świat intryg i zbrodni? Mścicielem? Buntownikiem walczącym z otaczającym go złem? Albo czym jest "Hamlet"? Dramatem politycznym? Tragedią o losie jednostki, o braku możliwości wyboru? "Hamlet" Paradowskiego, który jest o niczym, prowokuje do pytań zupełnie innej natury. Ot choćby dotyczących granic artystycznej odpowiedzialności czy też nieodpowiedzialności. Ciekawe, jak długo władze kulturalne miasta będą tolerować taki stan rzeczy?

Oprócz pytań mam jeszcze propozycję, aby tę skandaliczną realizację "Hamleta" jak najszybciej zdjąć z teatralnego afisza. Nie można bowiem dopuścić, aby fundamentalne dzieło Szekspira najmłodsza, niedoświadczona widownia poznała wyłącznie w tej kryminalno-erotycznej wersji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji