Artykuły

"Szewcy" w tonacji serio

Patrząc dziś na inscenizację "Szewców" we wrocławskim Teatrze Polskim trudno uwolnić się od pokusy pewnego skojarzenia. Właśnie tu, w tym mieście, w 1965 roku studencki Teatr "Kalambur" podjął - zdawałoby się - karkołomną próbę, występując z premierą owej sztuki Witkacego. Młody, pełen inwencji zespół znalazł klucz do bardzo niełatwej przecież problematyki i stylistyki utworu i odniósł zadziwiający sukces. Dziś, po siedemnastu latach znowu oglądamy we Wrocławiu "Szewców", tym razem w reżyserskim ujęciu prawie debiutanta, niedawnego absolwenta krakowskiej Szkoły Teatralnej, Jacka Bunscha. Jest w tych obu inscenizacjach jakiś rys wspólny - nie tyle w planie realizacji aktorskiej (bo ta jest inna), ile w planie ogólniejszej interpretacji tekstu, scenicznego myślenia

o sztuce Witkacego.

Bunsch potraktował "Szewców" w swoistej tonacji serio. Dostrzegł w materii utworu nie kabaretową partyturę, a przede wszystkim historiozoficzny dyskurs, oczywiście zaostrzony elementami groteski i parodii, ale jednocześnie spójny jako diagnoza wystawiona dwudziestowiecznej cywilizacji, jako katastroficzna w istocie wizja przyszłości świata. Znaczna część reżyserów sięgając po "Szewców" wolała o tym wszystkim zapominać. Toteż nie należały do rzadkości przedstawienia, czasem nawet atrakcyjne teatralnie, ale rozmieniające na drobniejsze efekty sferę znaczeń zawartych w tekście Witkacego.

Taka tendencja miała oczywiście swoje przyczyny. "Szewcy" znaleźli trwalsze miejsce w repertuarze naszych scen właściwie dopiero w latach siedemdziesiątych. I właśnie owa wieloletnia zwłoka nie ułatwiła kariery scenicznej sztuki. Kolejne inscenizacje nie potwierdzały legendy premiery "Kalamburu", raczej przynosiły rozczarowanie. Krytyka zaczęła zrzędzić i grymasić, że "Szewcy" to jednak nie "Wesele". I w rezultacie problematyka utworu Witkacego zeszła na plan dalszy, jakby straciła swą żywotność. Co więc pozostało? - albo zabawa formą, albo powierzchowne, płasko satyryczne odczytywanie materiału literackiego. Reżyserowi wrocławskiej premiery udało się na szczęście owych niebezpieczeństw uniknąć.

Sądzę przy tym, że i ostatnie lata nie pozostały bez wpływu na kierunek recepcji "Szewców". Przydały im ważkości. Rzecz oczywiście nie w tym, aby szukać w tekście łatwych odniesień lub akcentować niektóre brzmiące najbardziej aluzyjnie kwestie. Wszelkie zabiegi zmierzające do wyraźnej aktualizacji "Szewców" są z góry skazane na niepowodzenie. Po prostu problematyka utworu rozgrywa się na innym piętrze, na innym poziomie artystycznego uogólnienia. Ale zarazem nie ulega wątpliwości jedno - pytania i prognozy, które stawia Witkacy nabrały pod ciśnieniem nowych doświadczeń w naszym życiu społecznym jakby większej intelektualnej ostrości.

Oczywiście nie sposób zapominać, że sformułowana przez autora "Szewców" wizja historii jest spojrzeniem, a nawet - można by rzec - testamentem katastrofisty, który zarówno w mechanizmach faszystowskiego przewrotu, jak i rewolucji dostrzega konsekwencje wyłącznie negatywne. Nie akceptując takiej interpretacji trudno jednak równocześnie odmówić Witkacemu zdumiewającej dociekliwości w ukazywaniu procesów i kataklizmów współczesnej historii. Zwłaszcza trzeci akt "Szewców" daje się odczytać jako swego rodzaju ostrzeżenie przed różnymi zagrożeniami na drodze rozwoju społecznego. Twórcy wrocławskiej premiery starali się o tym pamiętać.

Dlatego też nie ma w całym spektaklu pogoni za "zgrywą", zabawą za wszelką cenę, jest pewien uchwyt całości - reżyserska świadomość, że "Szewcy" to nie suma skeczów, cyrk czy rewia, ale filozoficzny nadkabaret. Rzetelnie służą takiej koncepcji inscenizacji rozwiązania scenograficzne. Akcja we wszystkich trzech aktach rozgrywa się w jednym wnętrzu. Autorzy dekoracji - Wojciech Jankowiak i Michał Jędrzejewski zbudowali na scenie trójpoziomową konstrukcję, która bardzo czytelnie sytuuje różne plany gry. Również muzyka Zbigniewa Karneckiego - operująca konwencją wyrafinowanego pastiszu - przez cały czas współtworzy klimat przedstawienia.

Jest ono zwłaszcza w dwóch pierwszych aktach opanowane w tonacji i skromne inscenizacyjnie. Rolę dominującą odgrywa tu możliwie klarowna eksplikacja -tekstu, jego zawartości, jego sensów. Aktorzy nie eksponują nadmiernie lingwistycznych igraszek, których w "Szewcach" przecież nie brakuje, mówią swoje kwestie z widoczną troską o naturalność, umiar. I właśnie dopiero zderzenie dialogu z sytuacją daje ów efekt nadrealistyczny, odpowiadający poetyce Witkacowskiej groteski.

Trzeci akt spektaklu jest najbogatszy w pomysły i rozwiązania inscenizacyjne, najostrzejszy w satyrycznych środkach wyrazu. Rytm narracji scenicznej stale się zagęszcza. Oglądamy nuworyszowski świat wyniesionych do władzy Szewców. Świat bez idei, bez wartości. I jednocześnie bez alternatywy. Nie jest nią bowiem powrót do mitów i symboli "Wesela", które w nowej sytuacji pozostają tylko - ujętym w parodystyczny cudzysłów - anachronizmem. Reżyser wrocławskiego spektaklu podkreśla to w sposób szczególnie dobitny. Dość przywołać tu choćby przykładowo postacie Gnębona Puczymordy ostentacyjnie wymodelowanego na Hetmana, czy też Chochoła, który okazuje się tylko liliputem. Alternatywą nie będzie też ani rezonujący z wysokiej trybuny Hiper-Robociarz, ani księżna Irina - dyktatorka matriarchatu. Dopiero pojawienie się tandemu technokratycznych dygnitarzy, zwiastujących erę "absolutnej mechanizacji" - oznacza maksymalnie gorzką pointę całości.

W dość wyrównanym zespole aktorskim wyróżniłbym przede wszystkim Ferdynanda Matysika, który jako Sajetan Tempe, zaprezentował bogatą skalę środków aktorskich. Był plebejski w stylu, zdyscyplinowany, ale zarazem intensywny w ekspresji. Doskonale prowadził dialog zarówno w partiach charakterystycznych, jak i refleksyjnych. Przekonywająco i wyraziście zarysował ewolucję kreowanej przez siebie postaci od roli zbuntowanego mistrza szewskiego fachu do roli zwycięskiego, a później sfrustrowanego przywódcy, który na koniec za jedyną wartość autentyczną uzna "indywidualne istnienie". Matysikowi sekundowali Stanisław Melski i Zbigniew Lesień jako Czeladnicy. demonstrując sprawne, choć zbyt jednowymiarowe aktorstwo.

Danuta Balicka zagrała Księżnę Irinę starając się zachować niejednoznaczność w rysunku postaci, pogodzić ekspresyjność z poczuciem dystansu. Chwilami za dużo było w tym jednak konceptu, za mało konsekwencji w budowaniu roli. Na uznanie zasługuje jeszcze Erwin Nowiaszak jako Prokurator Robert Scurvy, dając wysmakowany portret trawionego kompleksami dandysa, kabotyna i zarazem cynicznego gracza, który potrafi "przystosować się" do każdej sytuacji. Tyle o wykonawcach.

Na koniec konkluzja ogólniejsza. Cały spektakl "Szewców" zwraca uwagę swym uwrażliwieniem na treści utworu i pewną jednolitością stylistyki. Myślę, że ta premiera szczęśliwie rozpoczyna wrocławski sezon teatralny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji