Trzech odważnych w dziejach "Parsifala"
NIE KAŻDA PREZENTACJA Wagnerowskiego "Parsifala" jest dziełem sztuki, ale każda jest dziełem odwagi. Zmierzyć się z tym oceanem wspaniałej muzyki, odkryć w pojemnych Wagnerowskich ideach to, co istotne dla współczesnego odbiorcy - to zadanie piekielnie trudne dla najwybitniejszych dyrygentów, śpiewaków czy inscenizatorów, a praktycznie niewykonalne dla muzycznych i teatralnych rzemieślników - nawet tych najzdolniejszych. Odważny był przede wszystkim sam Wagner, gdy w lipcu 1882 przedstawił w swym teatrze w Bayreuth owoc przemyśleń, fascynacji, doświadczeń i pracy ponad 35 lat, owoc bardziej nie
przystający do ówczesnych konwencji sztuki niż którekolwiek z jego wcześniejszych - już przecież niezwykłych, wyprzedzających epokę, dzieł. Odwaga się opłaciła: uroczyste misterium sceniczne, mimo iż nie zostało przez premierową publiczność w pełni zrozumiane i docenione, spotkało się jednak z ogromnym zainteresowaniem - nie tylko w Bayreuth: w całym kulturalnym świecie. Niestety, niewielu mogło je obejrzeć na scenie, jako że Wagner zabronił wykonywania misterium poza teatrem w Bayreuth. I chociaż zmarł w pół roku po premierze "Parsifala", to zakaz ten obowiązywał aż do wygaśnięcia jego praw autorskich - zatem do roku 1914 - a honorowania go strzegła bardzo rygorystycznie wdowa po kompozytorze, Cosima Wagner. Niemniej znalazł się ktoś, kto nie myślał czekać aż trzydzieści parę lat na to, by zmierzyć się z "Parsifalem". Tym drugim odważnym był Heinrich Conried, austriacki impresario (rodem z Bielska--Białej), który w roku 1903 objął dyrekcję nowojorskiej Metropolitan Opera i niemal natychmiast przystąpił do wystawienia tam "Parsifala". Przede wszystkim pokonał trudności ze skompletowaniem obsady, co nie poszło mu łatwo, wielcy śpiewacy wagnerowscy obawiali się bowiem gniewu i zemsty Cosimy: zapowiedziała, że żadnego z wykonawców "pirackich" przedstawień nie wpuści już nigdy do Bayreuth (i tego postanowienia istotnie dotrzymała). Cosima szalała z wściekłości; nalegała na Wilhelma II, by interweniował u prezydenta Stanów Zjednoczonych, a gdy nie podjął się takiej mediacji, oddała sprawę do nowojorskich sądów. I tam jednak niczego nie wskórała, jako że między USA i Prusami nie podpisano jeszcze konwencji o ochronie prawa autorskiego. Conried więc triumfował, mimo iż skandal, jaki wywołał zapowiedzią premiery "Parsifala", bynajmniej nie ucichł: podsycały go z kolei nowojorskie środowiska protestanckie, gwałtownie manifestujące przeciw ukazaniu na scenie symbolicznego kielicha z Chrystusową krwią. Conried nie przejmował się tym - nie wiązał sprawy "Parsifala" z kwestiami wiary czy religii, czego najlepszym, ostentacyjnym dowodem był fakt, iż premierę misterium tematycznie związanego z Cudem Wielkopiątkowym dał... w wigilię Bożego Narodzenia 1903. Inscenizacja nowojorska okazała się nie tylko sensacją, ale i wielkim wydarzeniem artystycznym - krytycy uznali, że przewyższa ona wszystkie dotychczasowe przedstawienia w Bayreuth. No, a gdy Conried bezkarnie zignorował Wagnerowskie zakazy, jego śladem podążyli inni; wkrótce potem "Parsifala" wystawiono w Bostonie, Zurychu, Buenos Aires, itd., itd. W Polsce odczekaliśmy jednak do wygaśnięcia praw, a nawet znacznie dłużej: pierwszego "Parsifala" wystawił Emil Młynarski w Operze Warszawskiej w roku 1927. I ta pierwsza inscenizacja pozostała przez ponad pół wieku jedyną. Zaniknęły u nas po wojnie, niegdyś przecież bardzo piękne Wagnerowskie tradycje, utarł się pogląd - częściowo zresztą słuszny - że nie mamy głosów do Wagnera i że nie ma publiczności na tak trudną, choć przecież tak piękną muzykę.
Trzecim odważnym okazał się dopiero Sławomir Pietras, z końcem marca dając w Teatrze Wielkim drugą w dziejach naszych scen operowych premierę "Parsifala". Doszukał się też w Wagnerowskim misterium nie tylko znanych wartości artystycznych, ale i treści, które mogą zainteresować dzisiejszego widza i słuchacza. Niegdyś interpretowano u nas "Parsifala" jako dzieło głoszące ideę zrozumienia i współczucia dla cierpienia innych i wyrzeczenia się miłości zmysłowej dla uzyskania zbawienia. Twórcy obecnego przedstawienia eksponują aspekt totalnego zagrożenia. "Wszyscy czują się porzuceni, zagubieni, choć droga do oczyszczenia tkwi w nich samych. Nie panują nad sobą, a bez tego żadna wspólnota nie jest możliwa..."
Oczywiście, i takie spojrzenie na "Parsifala" ma sens i przybliża to dzieło szczególnie naszemu współczesnemu odbiorcy, a raczej: mogłoby przybliżyć, gdyby udało się słuchaczy do niego przekonać. Jak poradzono sobie z tym w Teatrze Wielkim?
Wspomniałem, że istnieje u nas pogląd, iż brak nam głosów do Wagnera, a także przekonanie - chyba uzasadnione - że mamy doskonałych reżyserów operowych (choćby Grzesiński czy Peryt) i światowej klasy scenografa (Majewski!). W Teatrze Wielkim postąpiono jednak wbrew utartym opiniom: obsadę skompletowano wyłącznie z polskich głosów (ale - podobnie jak na piłkarskie mecze naszej reprezentacji - ściągnięto także i tych, którzy na co dzień śpiewają za granicą), natomiast reżysera i scenografa sproszono z obcych krajów. Rezultat okazał się tylko w połowie korzystny: reżyseria i scenografia, niestety, zawiodła, tworząc "Parsifala" nad miarę udziwnionego i pozbawionego smaku w koncepcji scenograficznej, natomiast muzycznie i wokalnie przedstawienie stało się znakomitym, nad podziw wysokim poziomie, zasługującym na szczerą owację.
Na duże brawa zasłużyła zarówno orkiestra przygotowana i poprowadzona przez Antoniego Wicherka, jak i soliści - szczególnie Hanna Lisowska (Kundry) i Grzegorz Caban (Parsifal); nie na darmo tych troje swoją karierę związało na długi czas z teatrami Niemiec i Austrii - wyraźnie słychać, że dobrze czują się w Wagnerowskiej muzyce, że są z nią doskonale obeznani, a ich możliwości wokalne czy muzyczne są ogromne. Także Zenon Kosnowski (Amfortas), Włodzimierz Zalewski (Gurnemanz), Mieczysław Milun (Titurel) i Ryszard Morka (Klingsor) dostroili się do świetnego poziomu, natomiast o reżyserze (Klaus Wagner) i scenografie (Thomas Pekny) chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Może rzeczywiście warszawskiego "Parsifala" należałoby - jak radziła jedna z recenzentek -- słuchać z zamkniętymi oczami, bo wtedy lepiej usłyszałoby się całe jego piękno, całą jego muzyczną wielkość?...