Ucieczki udane i nieudane
PODOBNO w Paryżu zaczął się już ostateczny odwrót od teatru bulwarowego. U nas - przeciwnie, ten rodzaj, a raczej konwencja, nie traci na żywotności w zmodyfikowanej, oczywiście, i odpowiadającej gustom wyrobionej publiczności warszawskiej formie. O "bulwary", raz paryskie, drugi raz - nadwiślańskie, ocierają się dwa nowe przedstawienia: "Ucieczka z Wielkich Bulwarów" Jarosława Abramowa na scenie Teatru Ludowego i "Rodeo" Aleksandra Ścibor-Rylskiego na małej scenie Współczesnego.
Ścibor-Rylski pozostał przy swoich zainteresowaniach dramatopisarskich i wyszła z tego zręcznie napisaną sztuka o dwóch panach zakochanych w jednej pani, która dla większej pikanterii jest żoną jednego z nich i... nie może się zdecydować. Klasyczny trójkąt małżeński. Filozofii w tej sztuce nie szukajmy, bo zaprowadziłaby nas do nikąd. Trójkąt nie da się rozwiązać, chyba że na sposób -"szwedzki", i chwilami wydaje się, że na takie zalegalizowanie skomplikowanej sytuacji gotowi się zdecydować obaj panowie. Na szczęście, teatr odrzuca konsekwentnie podobne sugestie, cokolwiek u nas szokujące. Dzięki reżyserowi (Tadeusz Łomnicki), a zwłaszcza doskonałemu aktorstwu: Marty Lipińskiej, Barbary Ludwiżanki, Barbary Sołtysik, Andrzeja Łapickiego, Tadeusza Łomnickiego, Eugeniusza Poredy, mieliśmy przedstawienie doskonałe, o świetnie wykorzystanych sytuacjach i dialogach, zręcznie zresztą napisanych. Oszczędzono nam głębokich refleksji i zaniechano dygresji, czego jednak nie poskąpił Teatr Ludowy, realizując sztukę drugiego ze znanych autorów współczesnych, Jarosława Abramowa.
"Ucieczka z Wielkich Bulwarów" jest utworem napisanych według wszelkich reguł sztuki z życia... nie, nie "wyższych sfer", jak "Derby w pałacu", lecz marginesu społecznego, tym razem paryskich clochardów. Abramow stworzył doskonałe obrazki rodzajowe o dużych ambicjach z życia ludzi, którzy o ten margines się ocierają ("Anioł na dworcu", "Małe jasne"). Ta rodzajowość, połączona z pomysłowością i dowcipem autora, ściągała na jego przedstawienia, sporo publiczności. Przecież i "Anioł na dworcu" i "Derby" obleciały pół Polski. Teraz mamy coś dla snobów. (Paryż, Hale, clochardzi) i dla maluczkich (zabawne sytuacje, trochę szamotaniny), a wszystkim podobają się efektowne panienki i polski cwaniak Tolek na gościnnych występach w Paryżu.
Gdyby sztuka Abramowa ograniczała się do kolorytu i klimatu okolic hal paryskich i ludzi, którzy z tych hal żyli, a więc i clochardów, mielibyśmy swego rodzaju zabawną i interesującą komedię. Na jej marginesie zaś, być może wyraźniej, a przede wszystkim naturalniej, ujawniłby się problem ludzi nieprzystosowanych, niebezpieczeństwa współczesnej cywilizacji wielkomiejskiej, niefortunności prób uszczęśliwiania ludzi "na siłę" itp. Autor potraktował jednak wątek komediowy i folklorystyczny jako kanwę dla rozważań z zakresu filozofii społecznej, a niestety, teatr wziął te sugestie na serio. Otrzymaliśmy przedstawienie zupełnie inne niż w teatrze przy ul. Czackiego gdzie refleksje i konfrontacje widza pobudzone zostały w sposób bardzo naturalny, bo zgodnie z tekstem.
"Ucieczka" zaczęła się bardzo ciekawie. Reżyser doskonale zarysował postacie sztuki, wydobył koloryt paryskich ulic trochę go spolszczając, co było nieuniknione, wprowadził kilkanaście błyskotliwych scenek rodzajowych i - zarżnął sztukę traktując ją z nadmierną powagą. Nieznośnie rozciągając akcję, akcentując jej werbalizm, płytkość i wątpliwą oryginalność filozoficzno- społecznych uogólnień, wreszcie, wydobywając epizody słabe, czasem żenująco melodramatyczne. A szkoda. Stracono okazję, jaką sugerował koloryt sztuki, zabawne epizody, dobrze zarysowane typy postaci, dobre aktorstwo.. Pamiętamy przede wszystkim zabawnego w roli Tolka - Romana Kłosowskiego, Ewę Wiśniewską jako młodzieńczą Zizi i skupioną, jednolitą, ale nie jednostajną grę Emila Karewicza, który sugerował widzowi, że jego Bednar jest wewnętrznie o wiele bogatszy, niż można to było odczytać z tekstu.. Przedstawienie ożywił akt trzeci, który wyprowadził nas z paryskich uliczek do wysterylizowanego i nowoczesnego zakładu reedukacyjnego prof. Chambel (Tadeusz Bogucki był w tej roli w miarę demonicznym i w miarę zmęczonym naukowcem-eksperymentatorem). Jednak łaźnia w zakładzie prof. Chambel niewiele miała wspólnego z "Łaźnią" z Charenton (Petera Weissa Sade), a takie z "Łaźnią" Majakowskiego.
Sztuka Abramowa, przynajmniej w założeniu autorskim, niesie ze sobą szlachetny apel o przyznanie prawa do osobnej egzystencji garstce "nieprzystosowanych" i melancholijne stwierdzenie, że w warunkach wysoko zorganizowanego społeczeństwa absolutna wolność osobista jest niemożliwa i pozostaje albo konformizm i przystosowanie się do ogólnie przyjętych zwyczajów i reguł, albo zniszczenie jednostki, która z tych reguł się wyłamuje, nawet, pozornie przynajmniej, nie szkodząc temu społeczeństwu. Humanistyczny apel o rezerwat dla tych, którzy chcą żyć na marginesie, osłabia w tym wypadku mądry sceptycyzm autora, ujawniający się w sugestii, że i w środowisku niezależnych i niezorganizowanych też muszą powstawać swoiste prawa społeczne, ograniczające nierealną i absolutną wolność.
O tym, że taka wolność jest niemożliwa, mówi i sztuka Ścibor-Rylskiego. Jego bohaterowie nie mogą się uwolnić nie tyle od norm obyczajowych, które ulegają słusznym lub niefortunnym ewolucjom. Nie mogą się cni wyplątać z własnych uwarunkowań, które posiadają cechy trwałe, jak upór i zaciekłość w wyrywaniu przeciwnikowi przedmiotu wspólnych pożądań.
Sztuka Ścibor-Rylskiego powstała według wszelkich reguł: dobre poprowadzenie akcji, ciekawe dialogi, pomysłowe sytuacje, choć skonstruowane według banalnego schematu. Oglądamy więc dwóch panów walczących o względy i zatrzymanie przy sobie ponętnej fantastki, ładnej i głupiej Gosi, która błąka się między mężem a kochankiem. Nie, nic tu z Freuda. I teatr, i Marta Lipińska szczęśliwie się tego ustrzegli. Nie daje się też czasu widzowi na refleksję, bo przecież nie o nią w tej sztuce chodzi. Widza zainteresowano zmiennością sytuacji, odtworzeniem żywego, doskonale napisanego dialogu, pomysłową konstrukcją przedstawienia, wynikającą z tekstu, który świetnie wykorzystał retrospekcje, naturalnie przywołując postaci, ilustrując poszczególne fragmenty sporu i wspominki obydwu niefortunnych panów. Tak właśnie pojawia się na scenie Małgorzata - Marty Lipińskiej. Artystka pokazała nam swoją Gosię jako rozwydrzone kobieciątko, ale zarazem dodała jej trochę z lekkomyślnej pensjonarki. Jest cwana i niewinna zarazem, nieodpowiedzialna i nieobliczalna, w tej nieobliczalności bywa nawet sympatyczna. Podobnie na zasadzie "świadków" pojawiają się inne postaci: kapitalny Ojciec - Eugeniusza Poredy, starszy pan trochę nastroszony i zaskakiwany ekstrawagancjami syna, którego doskonale rozumie. Podobała się też Barbara Sołtysik, wzbogacająca swoją Dorotę, która nie jest, jak się okazuje, jedynie oschłą i wyrachowaną egoistką.
Największa jednak zasługa w tym przedstawieniu przypada Łomnickiemu jako reżyserowi, który wykorzystuje dobrze atuty sztuki, łagodzi jej słabości, nie dorabia filozofii, nie moralizuje, lecz też nie skłania, się ku "szwedzkiemu" rozwiązaniu trójkąta, nie unika sytuacji ocierających się o melodramat, ale wychodzi z nich przez dobrze wymierzony komizm. Rzeczywiście, wszystko odbywa się jak podczas "rodeo", na której to imprezie ujarzmia się dzikie konie i pęta niezdarnie przerażone cielęta, a sytuacje komiczne sąsiadują z ryzykownymi. Lecz nie tylko atmosfera dzikiej i ryzykownej zabawy określa to przedstawienie. Reżyser dobrze wspierany przez scenografię Wojciecha Siecińskiego, a także przez bardzo ładnie opracowaną i pięknie podaną przez Marka Grechutę piosenkę, wprowadził do spektaklu lekki cień liryzmu.
Otrzymaliśmy więc dwa różne przedstawienia jakże różnych sztuk "bulwarowych", dobrze poparte muzyką, scenografią, aktorstwem, w tym jedno niedobre, choć o dużych ambicjach. By zaś nie odmówić sobie refleksji - westchnijmy: kiedyż to oglądać będziemy sztuki, w których ambicje nie rozminą się z dobrym rzemiosłem, lub dobre rzemiosło nie będzie przesłaniać zbyt skromnych ambicji!