Kamień na kamieniu nie pozostanie
Pierwszy dźwięk, który dociera ze sceny, to miarowy odgłos uderzanych o siebie kamieni. To Benvolio - skulony, kołysząc się rytmicznie w przód i w tył - niby żywy metronom odmierza czas. Jeszcze nie czas przedstawienia, ale czas kosmiczny, czas wieczności. Benvolio, ubrany w czapkę pilotkę, strojem przypominający kloszarda. Jego kostium zdaje się przenosić nas we współczesność, ale myliłby się ten, kto by twierdził, że wrocławska realizacja "Romea i Julii" w reżyserii Rimasa Tuminasa to kolejna próba sprawdzenia nośności dramatu Szekspira we współczesnych realiach. Tu nie chodzi o czas współczesny, ale o czas uniwersalny. Pozostałe postaci wcale nie poczuwają się do przynależności do jednej, wspólnej wszystkim epoki. Bohaterowie ubrani są w takie kostiumy, które najtrafniej oddają ich charakter. To, że są to stroje z różnych epok, różnych konwencji, ma znaczenie drugorzędne.
W scenie prologu jedynie Benvolio się porusza. Pozostałe postaci stoją znieruchomiałe na drugim planie. Tekst brzmi w jego ustach jak zaklęcia, które mają wydobyć historię Romea i Julii z wieczności. I rzeczywiście to on niejako wprawia przedstawienie w ruch. Prolog szybko wprowadza nas w temat sztuki: "Gdy w sercach ojców nienawiść szaleje, / Dzieciom wiedzionym na śmierć ku zagładzie / Miłość podsuwa daremną nadzieję". Będziemy świadkami walki między miłością i nienawiścią. Odbicie tej myśli natychmiast widzimy zrealizowane na scenie, w skrótowej, ale bardzo sugestywnej scenografii autorstwa Adomasa Jacovskisa. Benvolio klęczy na ustawionym na środku sceny płaskim postumencie zbudowanym z kamiennych płyt i ułożonych na nich cegieł. Za jego plecami wznosi się ogromna, przytłaczająca ściana skonstruowana z paru rzędów wiszących poziomo, ciężkich rzeźbionych drzwi. Drzwi są stare, ogromne, podniszczone, przywodzące na myśl pokolenia, które przez nie przechodziły. Dziedzictwo ciężkie, dominujące, które sprawia, że atmosfera na scenie staje się duszna. Przywieszone w ten sposób, że nie da się przez nie wchodzić, a co najwyżej przeczołgiwać, przestają kojarzyć się z przejściem z jednego stanu do drugiego, zmianą. Drzwi, które są niejako przeciwieństwem ściany, tu same ją tworzą. Ich ozdobność, nawet pewnego rodzaju przepych, stoi w opozycji do ubogiego, kamiennego podium. Przestrzeń przedstawienia rozciąga się między tą monumentalną ścianą, która zdaje się wcielać utrwalony tradycją porządek, z jego uprzedzeniami i patriarchalizmem, a niezagospodarowanym jeszcze placem, wyłożonym dwoma warstwami cegieł, z których dopiero można coś zbudować.
Pierwszym budowniczym jest Benvolio. Wzywa miłość do walki. Wydobywa spomiędzy cegieł dwie - oznaczające Romea i Julię - ustawia pionowo i szkicuje na nich profile kochanków. Przedstawienie zostało wprawione w ruch. Nagle znajdujemy się w samym środku bitwy: nad głowami zacietrzewionych sług wirują skórzane pasy, trzaskają o scenę i unoszą tumany kurzu, drewniana ściana przybliżając się i oddalając prawie taranuje walczących mężczyzn. To erupcja nienawiści, wyładowanie elektryczne w atmosferze Werony. Cegły postawione przez Benvolia zniknęły, a on sam chowa się oszalały ze strachu. Ten konflikt, w perspektywie wieczności wprowadzonej w prologu, nabiera wielkiego ciężaru. Nienawiść przynosi rozpad i zniszczenie. Jedynie Benvolio (bardzo dobry Tomasz Tyndyk) zdaje się przeczuwać powagę sytuacji. Pomysł na tę postać jest niezwykły. To chłopak, zdawałoby się, trochę opóźniony umysłowo, ale za to o wielkiej wrażliwości. Nie demiurg, jak można by wnioskować z prologu, lecz medium. Trochę jak dziecko, pozostaje z boku wobec świata nie do końca dlań zrozumiałego. Jednocześnie intuicyjnie wyczuwa go lepiej niż ktokolwiek inny, o czym świadczy obsesyjny lęk w scenie starć i przeczucia przed zabójstwem Tybalda. Benvolio rozpoczyna budowanie, żeby przeciwstawić się nienawiści, wyczuwając, że doprowadzi ona do klęski, do zniszczenia miasta. Od tej pory różne działania zmierzające do pogodzenia rodów będą zaznaczane budowaniem przez bohaterów różnych form z cegieł, tocząc desperacki wyścig z postępującą za nimi krok w krok destrukcją. Przyjrzyjmy się pierwszej budowli Benvolia - cegłom Romea i Julii.
Cóż to za Romeo i Julia! Nie można powiedzieć, że Benvolio kreśląc ich portrety stworzył arcydzieło. To dwa satyryczne, niezdarne obrazki - a jednak oddają one bardzo dobrze bohaterów. Postaci wykreowane przez aktorów to jeszcze dzieci. (Duże uznanie dla aktorów, którzy z powodzeniem nas o tym przekonują.) Romeo i Julia są tutaj czternastolatkami. Czternastolatkami z wszystkimi przypadłościami tego wieku. Z buntowniczością, egzaltacją, nadmierną dbałością o wygląd, z radością życia, świeżością, entuzjazmem, zaangażowaniem i komizmem. Romeo (Radek Kaim) jest śmieszny. Cierpi śmiertelnie z powodu oziębłości Rozaliny i piłuje paznokcie; wyrzeka na powszechne niezrozumienie i przeczesuje grzebykiem grzywkę. Zbuntowany, niezależny i tonący we łzach a nawet skomlący (przezabawna scena z Laurentym), budzi uśmiech pobłażliwości. Uśmiech ciepły, bo tak łatwo odnaleźć w nim nas samych z wczesnej młodości. Julia (Dorota Abbe), tańcząca w białej sukience, wygląda jak dziewczynka, skacze i cieszy się na bal i poznanie Parysa. Nie widzi w tym jeszcze zobowiązania na całe życie, ale przygodę; wydaje się zupełnie niegotowa do głębszych uczuć. Oto bohaterowie. Niedojrzali i komiczni. Nawet wyglądem odbiegają od stereotypowych wyobrażeń Romea i Julii jako bohaterów o porywającej urodzie. I to właśnie ich miłość ma dokonać rewolty zapowiedzianej w prologu, prawdziwa miłość, o której - jak się zdaje - nie mają pojęcia. Trudno w to uwierzyć. A jednak młodzi zakochują się w sobie i nie mamy prawa wątpić ani w prawdziwość tego uczucia, ani w jego trwałość. To miłość od pierwszego wejrzenia. Wymiana słów, krótka w dramacie, tu staje się jeszcze krótsza. Romeo, gdy tylko spostrzega Julię, niemal natychmiast ją całuje, jakby nie zauważając obecności Marty, która rozmasowuje jej stopy. Ma się wrażenie, że od tej pierwszej sceny już wszystko wiadomo. Ich następna rozmowa jest już tylko potwierdzeniem. Julia, spoczywająca na dywanie zasłaniającym teraz ceglany podest, z zakłopotaniem, ale i z radością karci Romea za podsłuchiwanie. Z zakłopotaniem, które wynika z tego, że nie wypada, aby kobieta pierwsza zdradzała uczucia, a nie z lęku czy niepewności, że Romeo tych uczuć nie podziela. Julia jest bezwzględnie pewna miłości Romea. Zresztą on sam, leżąc na stopniach podestu zastępującego w tej chwili balkon, oddzielony przestrzenią dywanu od Julii, szybko potwierdza tę pewność. Julia wyrzuca z siebie potok słów, jakby usiłując się uwolnić od nadmiaru przepełniających ją uczuć. Ale już słychać głos wołającej Marty - muszą więc się rozstać. Kilkakrotne pożegnania, Julia wybiega, ale natychmiast wraca i wreszcie Romeo odchodzi. Zwrócony, tak jak Julia, twarzą w stronę widowni, cofa się niespiesznie, wymieniając ostatnie pożegnania. Scena ta pokazuje kochanków, którzy nie patrząc na siebie widzą tylko siebie. Od sceny do sceny ich uczucie nabiera mocy i dojrzałości. Obrzęd zaślubin wydaje się być punktem szczytowym. Nic nie zakłóca jego doniosłości. W scenie ślubu pobrzmiewa tradycja żydowska, a może grecka. Julia, już w czepcu na głowie, wchodzi pod ogromny biały obrus trzymany przez stojących po jej prawej i lewej stronie Laurentego i Romea. Unosząc go nad głową przypomina ptaka o wielkich białych skrzydłach. Ten obrzęd to jej inicjacja, przejście do roli matki, głowy domu. Julia zdaje się być tego całkowicie świadoma. To ona odgrywa tu ważniejszą rolę, tak jakby ten rytuał miał dla niej, kobiety, poważniejsze konsekwencje. Co jakiś czas w tle tych scen pobrzmiewa odgłos uderzanych o siebie kamieni. Tych, które w prologu wprawia w ruch Benvolio - to sygnał, że o taką miłość właśnie chodziło. Dalej temu uczuciu będziemy przyglądać się niejako z perspektywy Julii. Przez jej zwątpienie w Romea, po śmierci Tybalda, i następujące zaraz po nim opamiętanie, przez sposób, w jaki staje w obronie męża wobec narzekającej Marty. Jej samotność, rozpacz związaną z wyjazdem Romea. Uczucia, które wybuchają w scenie rozstania o świcie. Julia klęcząca z boku sceny, u stóp przygarbionego i nieruchomego Romea, przekonująca i jego, i samą siebie, że śpiew skowronka jest śpiewem słowika. Julia zaklinająca rzeczywistość, rozpaczliwie zaklinająca świt, żeby nie nadchodził, podejmująca wysiłek, którego nieskuteczność odbija się w bezradnym i cichym: "nie, to skowronek" wypowiadanym przez Romea. Wreszcie poddająca się, zrezygnowana i ponaglająca kochanka do ucieczki. Następne obrazy pokazują, jak dojrzewa w niej myśl o śmierci i jak samotnie musi się z nią zmierzyć. Kluczową jest tu scena, w której ojciec przekazuje jej swoją decyzję dotyczącą zamążpójścia. Julia, która już nie protestuje, ale skulona za pogruchotaną wiolonczelą słucha gniewnej tyrady Capulettiego. W przerażeniu, z zaciśniętymi zębami, słucha słów, które wydobywają z niej jedynie przeciągły wysoki dźwięk, może taki, jaki wydaje struna naciągana do granic wytrzymałości. Słucha słów, które wydają ją w objęcia śmierci. Dramat Julii przedstawiony jest w spektaklu w sposób niezwykły. Pozostawienie scen rozmowy z ojcem, przygotowania do śmierci, monologu Julii przed wypiciem mikstury, które często są skracane albo pomijane, pozwala wybrzmieć jej determinacji, rozpaczy i samotności. Tuminas nie tylko pozostawia te sceny, ale wzbogaca je jeszcze pantomimą, swoistym danse macabre, który tańczy Julia z Tybaldem i Merkucjem, pogrążywszy się w pozornej śmierci. Dopiero ten taniec uzmysławia, jak bardzo Julia ociera się o śmierć rzeczywistą.
Ta metamorfoza, którą przechodzą główni bohaterowie, metamorfoza, która czyni ich dojrzałymi, pozostaje jednak jakby niekompletna. Wciąż stykamy się z czternastolatkami, z ich drobnymi śmiesznostkami (co bardziej wyraźne u Romea). Ten dysonans, nuta komizmu wpleciona w ich dramat podkreśla rozdarcie postaci, zbyt wcześnie postawionych wobec zbyt poważnych problemów i z którymi w pełni odpowiedzialnie muszą się zmierzyć.
Momenty komiczne (płacząca i śmiejąca się równocześnie Marta, mitygujący się Laurenty) wplatane są z godną pozazdroszczenia zręcznością, dodając przedstawieniu lekkości i dynamizmu. Romeo, Julia, Marta, Benvolio, ojciec Laurenty z łatwością rozładowują napięcie. Spektakl oscyluje między grozą a zabawą w tempie na tyle szybkim, że utrzymuje w skupieniu widza, a jednocześnie pozwala wybrzmieć scenom lirycznym. Ruch i różnorodność są bardzo mocnymi atutami wrocławskiego przedstawienia.
Dynamika spektaklu dużo zawdzięcza scenom pantomimicznym, które pozwalają pominąć znaczne fragmenty tekstu, zwłaszcza te, które relacjonują wydarzenia czy komentują sceny walki. Podobną rolę spełniają elementy symboliczne. Uzasadniają działania postaci chroniąc przedstawienie przed nadmiarem słów. Tak funkcjonuje na przykład dynia, nieodłączny atrybut Parysa. Jako symbol płodności, dobrobytu, materialnego zysku nieustannie ofiarowywana Capulettiemu tłumaczy szybką zmianę jego stanowiska dotyczącego zamążpójścia Julii.
Jednak najważniejszym elementem dodającym wielobarwności przedstawieniu jest zróżnicowanie postaci. Każda, nawet najmniejsza rola jest skrupulatnie wyreżyserowana. Obecność każdej postaci na scenie jest uzasadniona, umotywowana, tak że wydaje się ona w pełni funkcjonalna i konieczna w tym a nie innym miejscu. Niebagatelną rolę w zindywidualizowaniu bohaterów odgrywają kostiumy. Marta (Elżbieta Golińska) występuje w konwencjonalnym, tradycyjnym stroju służącej, podkreślającym niejako ponadczasową funkcję tego typu postaci - niani, powierniczki, posłańca. Taka też jest Marta w tym przedstawieniu. Sprzyjająca, wyrozumiała, ale i rozumiejąca zasady, na których opiera się życie w Weronie. Kobieta nie tyle o podwójnej moralności, co raczej wyznawczyni zasady, że w nieuczciwym świecie można postępować nieuczciwie. Stąd jej rada, aby Julia powtórnie wyszła za mąż. Podobną funkcję spełnia habit Laurentego (Krzysztof Kuliński). To też postać ponadczasowa. Zakonnik, który rozumiejąc zło dziejące się w mieście, usiłuje dopomóc kochankom. Dopomóc sposobami, które powinny przechytrzyć działające w Weronie siły tradycji, władzy ojcowskiej, konwenansu. To, że jego wiara, status przedstawiciela prawa boskiego nie dają mu żadnej władzy, wydaje się oczywiste. Władzę niemal absolutną mają głowy rodów, władzę mają bogaci (Parys), władzę ma wreszcie książę. Żadna z tych stron nie potrafi jednak odświeżyć zepsutej atmosfery miasta. Motyw wszechogarniającej nienawiści, która obraca się przeciw dzieciom, nienawiści, która w wymiarze kosmicznym jest groźna sama w sobie i za którą postępuje zniszczenie, wydaje się być myślą przewodnią tego przedstawienia. Wszystkie postaci, mimo swojej różnorodności, mieszczą się w tej koncepcji. Szczególnie ciekawie jest to realizowane w przypadku postaci drugo- i trzecioplanowych, które w innych inscenizacjach często umykają uwadze, a w tym przedstawieniu dopełniają interpretację dramatu.
Parys (Wojciech Kuliński) nie jest właściwie postacią, ale figurą, alegorią interesowności. Szekspir nadaje mu w dramacie dużo bardziej ludzki wymiar. U Tuminasa Parys jest zredukowany do jednowymiarowego obrazu handlarza. To, że jemu właśnie Capuletti oddaje rękę Julii, jest bardzo oczywistym przejawem kryzysu wartości. Życie jest układem, grą. Za taką interpretacją postaci idzie styl grania. Parys pojawiający się to po prawej, to po lewej stronie sceny, swoją sztywnością przypomina figurę szachową albo manekina. Merkucjo (Eryk Lubos) jest kimś w rodzaju Davida Copperfielda. Raczej iluzjonista niż czarodziej, podbarwiający rzeczywistość. Zarówno jego monolog o Mab, królowej wróżek, jak i wmawianie Benvoliowi, że jest rzutkim zabijaką, doskonale charakteryzują tę postać. Ta tendencja do koloryzowania zdaje się sprawiać, że nie dostrzega on niebezpieczeństwa, jakby nie zdawał sobie sprawy, że umiera się raz i to naprawdę, i że w obliczu śmierci heroizm traci na znaczeniu. Capuletti (Maciej Tomaszewski) jest interesowny i wyzuty z uczuć. Ani ocierająca się o szaleństwo rozpacz Julii, ani zabójstwo Tybalda nie są zdolne go poruszyć. Śmierć krewniaka nie jest dla niego rzeczywistą stratą, ale raczej kartą przetargową, uzasadnionym roszczeniem w rozgrywce z Montecchimi. Trudno o bardziej wymowną scenę jak kopnięcie cegły - grobowca Tybalda. Bardzo ciekawa jest interpretacja postaci Tybalda (Grzegorz Artman) - milczącego gangstera, najbardziej zaciekłego wroga Montecchich (tak jest też w filmie Buza Luhrmanna). Zawieszenie zwłok Tybalda na ścianie - symbolu porządku opartego na nienawiści i zemście, w dodatku w sposób przywodzący na myśl ukrzyżowanie, nadaje tej postaci nowe znaczenie. Tybald, mimo że sam prowokuje starcie, przedstawiony jest jako ofiara tego porządku. Sygnał do opamiętania się. Jego śmierć może być potraktowana jako zachęta do walki z nienawiścią - i może dlatego jego grób zamarkowany jest postawioną cegłą. Wreszcie książę (Włodzimierz Maciudziński) - stary generał, despota. Opowiada się przeciw przemocy, rozkazuje zaprzestanie rozlewu krwi na ulicach miasta pod karą śmierci. Przewrotność takiego postępowania oddaje niewydolność starego porządku. Werona jest miastem zepsutym, przeżartym nienawiścią, nie będącym w stanie samoistnie się oczyścić, i dlatego skazanym na zagładę. Miastem, po którym "kamień na kamieniu nie pozostanie...".
Czy śmierć Romea i Julii coś zmienia? W spektaklu nie ma scen pogodzenia się obu rodów, z aktu V pozostał jedynie obraz umierających kochanków. Nie ma Laurentego, nie ma Capulettich, nie ma Montecchich. Samobójstwo kochanków kończy przedstawienie. Romeo i Julia umierają w samotności. Czy to oznacza, że ich śmierć jest daremna? Ściana jednak nie pozostaje niewzruszona. Zamienia się w ścianę płaczu (i to w sensie dosłownym, ocieka wodą), pochyla się do przodu, tworząc sklepienie grobowca. No i, co chyba najważniejsze, udaje się wreszcie coś zbudować. Benvolio znów stawia cegły z portretami Romea i Julii i tym razem nikt ich nie wywraca.