Obok tematu
Wieczór jednoaktówek w Teatrze Współczesnym nie jest swobodną kompozycją na temat zabójstwa. Trzy zawarte w nim jednoaktówki łączy jedynie wspólny temat. To trochę mało. Durrenmatt, jak wiadomo, bardzo awangardy nie lubi, choć szeroko korzysta z jej doświadczeń. "Nocna rozmowa" Durrenmatta jest utworem typowo dyskursywnym, opartym na myśleniu, a nie na działaniu, to świetne słuchowisko radiowe, którego nie należało przenosić do teatru. Aleksander Bardini jest tylko fizycznie nieco podobny do Durrenmatta. Borowski w roli kata o wiele bardziej przekonywający, ale zbyt zautomatyzowany. "Nocnej rozmowy" słucha się świetnie przez radio, w ciemnym pokoju, przy uchylonym oknie. Na scenie znika w niej właśnie wszystko, co jest poza dialogiem. Zostaje retoryka.
Po "Nocnej rozmowie" wkraczamy w domenę najnowszej awangardy. Zresztą nie takiej najnowszej. "Samoobsługę" napisał Pinter w roku 1957. Właśnie wtedy, gdy na scenie Teatru Współczesnego oglądaliśmy "Czekając na Godota". Najciekawsi z młodych dramaturgów angielskich - Pinter i Simpson z powodzeniem wykorzystują doświadczenia swoich paryskich mistrzów - Becketta i Ionesco. Jednocześnie obaj tkwią bardzo głęboko w angielskiej obyczajowości. To już nie są dowcipy - o Anglikach z "Łysej śpiewaczki". Obaj urzeczeni są magią przedmiotów codziennego użytku. Simpson obraca się wśród nowoczesnych urządzeń mechanicznych. Świat Pintera, to rupieciarnia. Jego sztuki dzieją się w slumsach, wśród rozsypujących się gratów, wysiedzianych krzeseł, w nieświeżej pościeli. Towarzyszy im szum wody w klozetowych rezerwuarach, albo bębnienie kropel wyciekających z dziurawej beczki. Przedmioty, zarówno u Simpsona jak u Pintera emancypują się. Grają na równi z aktorami. Ich ciśnienie wywierane na człowieka staje się głównym motorem akcji. O losach dwóch najemnych morderców - Bena i Gusa, z których jeden staje się katem drugiego - decyduje w "Samoobsłudze" staroświecka winda kuchenna. Piszcząc i hałasując przynosi ona
coraz bardziej nieprawdopodobne zamówienia na potrawy, a wreszcie rozkaz zabójstwa. Nie ma tu ani antropomorfizacji, ani symbolizmu. Pinter czytał Kafkę, ale czytał także Robbe-Grilleta. Jest też tu sporo bliskiej pisarzom z Robbe-Grilletowskiej "szkoły spojrzenia" technicznej sprawności i sztywne założenia estetyczno - filozoficzne trudno przekładalne na język literatury i teatru. Na szczęście Pinter tak samo jak Simpson ma sporo angielskiego poczucia humoru. Niestety, choć "Samoobsługa" została napisana cztery lata po "Czekając na Godota", Kondrat (Ben) gra w niej ciągle Vladimira. Jest nie z tej sztuki. Bardzo za to dobry Czechowicz. Dekoracje Kosińskiego czyste w rysunku, i prawdziwie funkcjonalne, tutaj mniej się sprawdzają.
Albee debiutował nieco później niż Pinter i Simpson. I mimo że prapremiera "Opowiadania o Zoo" odbyła się w Europie, jest on bardzo odmienny od swoich europejskich kolegów. Jest może głębiej filozoficznie i społecznie zaangażowany, ale jego wzory literackie są o wiele starsze i bardziej stereotypowe. Spotkanie pomiędzy średniozamożnym burżujem, a zbuntowanym i zniechęconym beatnikiem oparte jest, tak jak u Pintera na przejętym z egzystencjalizmu problemie wzajemnej obcości i braku porozumienia pomiędzy ludźmi. Ale jest tu także prastary, nie tyle już z awangardą ile z bohemą związany konflikt między zjadaczem chleba i wykolejonym straceńcem. Szukanie u człowieka cech czysto biologicznych, zwierzęcych przywodzi to na pamięć Tennessee Williamsa. Opowiadanie o nieudanej próbie zbratania się z psem przypomina wręcz "Włochatą małpę" O'Neilla.
Mimo wielu zalet kompozycyjnych i psychologicznych, mimo doskonałego dialogu, "Opowiadanie o Zoo" nie jest rewelacją. Ale na scenie Teatru Współczesnego jest wielkim wydarzeniem. Dzięki aktorom. Fijewski (Piotr) dzielnie sekunduje tu Łomnickiemu (Jerry). Bezbłędnie realizuje subtelności reżyserskie Kreczmara i nie wychodzi poza tekst. A Łomnicki szaleje. Nie żałuje środków. Z początku, jak w "Arturze Ui", przybiera nienaturalną postawę. Potem zaczyna się zmieniać. Nadbudowuje i rozwija rolę. Zamienia nieudanego beatnika w dziesięć postaci, przytłacza partnera, otacza go ze wszystkich stron. Gra ponad rolą, ale i poza rolą. Ogromny monolog zamienia w ciąg scen, które odgrywa zupełnie sam. I jeszcze raz wtedy wielkie brawa dla Fijewskiego, który potrafi się bronić i prowadząc rolę zgodnie z zamierzeniami autora, przeciwstawia się temu gwałtownemu i wspaniałemu wybuchowi aktorskiej inwencji. To świetne zakończenie wieczoru. Nie jest "Temat z wariacjami" najbardziej udaną kompozycją, nie ma też w nim rewelacyjnych odkryć literackich, poszczególne jednoaktówki nie bardzo do siebie przystają. Ale jest też dużo umiejętności w wykorzystaniu najlepszych doświadczeń dzisiejszego teatru.