Artykuły

Diabli wiedzą, skąd to aktorstwo pochodzi

- Łomnicki mi powiedział: W ogóle mnie nie interesuje, co ty w środku masz. Możesz nie mieć nic. Ma być pięknie, i tyle - mówi ADAM FERENCY, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Agnieszka Kubuk: Szuka pan odpowiedzi na pytanie, co to jest śmierć. A ma pan dopiero 61 lat. Adam Ferency: Mnie dosyć wcześnie zaczęła doskwierać nieuchronność śmierci. Jestem niewierzący, muszę się pogodzić z tym, że śmierć kończy wszystko definitywnie. To dość obrzydliwa perspektywa, a w zasadzie jej brak. Od dawna myślę, jak się przygotować, żeby z godnością stanąć wobec tego faktu. Sześćdziesiątka nie ma tu nic do rzeczy, chociaż Jerzy Pilch - młodszy ode mnie - pisze, że jest bardzo stary.

Pan się czuje staro?

- Nie, mam w sobie poczucie młodości. Ale coraz więcej rzeczy sprawia mi kłopot. To przykre.

Ojciec umarł bardzo dawno, ale dokładnie pamiętam moment, kiedy miał 65 lat i po raz pierwszy nie potrafił zawiązać krawata. Robił to codziennie, aż któregoś dnia stał przed lustrem bezradny zupełnie. Widziałem w jego oczach strach. Ta przejmująca scena ostatnio mi towarzyszy, mimo że nie używam krawata. Coraz częściej mam jednak poczucie, że niewiele zostaje. Może nic nie zostaje? Szczególnie kiedy myśli się o aktorstwie tak jak ja, głównie o aktorstwie teatralnym, które jest tak silnie związane z chwilą i takie ulotne. Zostaje tylko w pamięci ludzi, a pamięć kończy się z ich śmiercią.

A film, a radio, w którym tyle ważnych ról pan zagrał?

- Jasne, że multiplikacja losu, którą aktor ma, powoduje, że jakieś rzeczy po nim zostają. Ale ten świat zupełnie tego nie zauważa. Czy się zrobiło dużo, czy mało, śmierć każdej jednostki zostaje szybko zapomniana. Teraz znacznie bardziej niż kiedyś. Całe życie walczę z główną chorobą aktora, z narcyzmem, a jednocześnie strasznie jestem skupiony na sobie. I przygotowując się do tego ostatecznego rozwiązania, zaczynam rozumieć, że w gruncie rzeczy wszystko naokoło nie ma sensu. Tylko ja.

Jak się pan przygotowuje do ostatecznego rozwiązania?

- Pod skórą jest oczywiście tęsknota za wiarą. Budzę się każdego dnia i myślę sobie, czy to dziś dostanę ten znak, choćby lichy, ale jakikolwiek...

To jednak pan w coś wierzy.

- To jest właśnie dziwaczne. Wszystko na paradoksach oparte. Aktorstwo całe jest jednym wielkim paradoksem. A może i życie? Jak tak sobie patrzę w lustro, to myślę: nic nie ma A jeśli się mylę? Jeśli się mylę, to chciałbym dostać znak, że się mylę.

Jaki to może być znak?

- Och, żeby to wiedzieć. Ja z ojcem byłem bardzo daleko. Myślę, że niespecjalnie on mnie lubił i ja jego. A mam czasami wrażenie, że coś do mnie mówi. Diabli wiedzą, skąd i dlaczego, bo za jego życia właściwie myśmy ze sobą nie rozmawiali. Uprawiając zawód aktora, bardzo szybko wiedziałem, że to, co badam rozumem, to zaledwie licha podstawa aktorstwa. Że właśnie to pozarozumowe jest szalenie istotne i nie chcąc być tylko nauczycielem technik zawodowych, przestałem uczyć w szkole teatralnej.

Miał pan wątpliwości, po co w ogóle jest aktorstwo.

- Dotyczyły tego, jakie są drogi dojścia do sensu aktorstwa. Tych dróg jest prawdopodobnie tyle, ile jest osobowości.

Pan swoją ma?

- Mam, ale to jest zupełnie nieprzekazywalne.

Nie wystarczy na pana patrzeć?

- Można ale do tego nie potrzeba być profesorem. Ale pani znowu próbuje podchodzić do aktorstwa racjonalnie. To nie tak. Trzeba umieć się odmóżdżyć. Próbować dojść do ciemnego instynktu, który w nas siedzi, żeby ten instynkt mógł eksplodować i żeby coś artystycznego mogło z tego wyniknąć.

Jak pan o sobie myśli? Że kim pan jest?

- Jeszcze nigdy tak wprost nie zadawałem sobie takiego pytania.

Nie aktorem? Pan kiedyś powiedział: "Aktorstwo to wybór losu, powołanie, aktorstwo powoduje, że zapominam o prawdziwym świecie".

- Tak, przede wszystkim myślę o sobie: aktor. Mam takie narkotyczne myślenie o aktorstwie. To bardzo ważny motyw dla mnie, że aktorstwo odrywa człowieka od życia realnego. Jak się napatrzę na polityków, jestem przez chwilę szczęśliwy, że jestem aktorem. Czasami nawet budzę się z poczuciem, że to był fantastyczny wybór. To aktorstwo w człowieku diabli wiedzą, skąd przychodzi.

Do pana kiedy przyszło?

- W szkole podstawowej, a już na pewno w średniej, było we mnie. Ale nieujawniane, nikt o tym nie wiedział. I dobrze, to było prawdziwe, a nie demonstracyjne. Przed maturą dopiero powiedziałem, że zdaję do szkoły teatralnej.

I się pan nie dostał.

- Ale już samo to, że tam poszedłem, to było wielkie zwycięstwo. Bo byłem nieśmiały.

Deklamował pan "Deszcz jesienny".

- Nie wiem, czy z osiem wersów powiedziałem, nie chcieli już mnie słuchać.

Kto zasiadał w komisji?

- No, wszyscy. Jan Kreczmar był rektorem, Łomnicki, Łapicki, Holoubek, Hanin, Rudzki. Legendarna profesorka Rena Tomaszewska.

Pamiętali pana z pierwszego podejścia?

- Zataiłem to w papierach. Po raz drugi poszedłem już przygotowany. I miałem plan: powiedzieć fragment monologu Peera Gynta z dramatu Henryka Ibsena, a w drugim etapie monolog Wiesława Dymnego z Piwnicy pod Baranami. I tak rozbawić komisję, że będą się turlać ze śmiechu. Wszystko się stało, jak zaplanowałem.

Sam?

- Tak. Jak maturę robiłem, byłem dzieckiem, a po czterech semestrach na SGPiS byłem dorosłym człowiekiem.

Czterech semestrach cybernetyki.

- Komputer Odra 1300 był wielkości wagonu. Mój Boże! Wtedy najwięcej dowiedziałem się o życiu. Ale człowiek się dowiaduje o życiu aż do tego utrapionego końca. Bywam do dziś życiem bardzo zdumiony, o, tak bym powiedział.

Tadeusz Łomnicki...

- ...był moim profesorem. Mistrzem. Za nim w szkole szła legenda potwora, że niestabilny psychicznie i temperament ma wulkaniczny. Że potrafi być bezlitosny dla studentów. I taki był. Na pierwszych zajęciach postawił krzesło na środku sali. - Kto usiądzie jako król? - rzucił. Nikt nie chciał. Myślę sobie: co to za wariactwo? Usiadłem. Łomnicki zaczął ryczeć ze śmiechu, speszyłem się okropnie. Usiadłem przecież jak król, tak godnie. Łomnicki usiadł na krześle, założył niedbale nogę na nogę, zaczął dłubać w uchu i powiedział a dlaczego nie tak? To była dobra lekcja.

Potem był pan jego ulubionym studentem.

- Trudno powiedzieć. Byłem prawdopodobnie jedynym studentem - nie mogę tego wiedzieć do końca - z którym Łomnicki rozmawiał poza tokiem nauczania, tak to nazwijmy. I mówił mi rzeczy, których się studentom nie mówiło. Wtedy obowiązywała metoda Stanisławskiego, budowanie roli od początku do końca z życiorysem bohatera w tle. I Łomnicki mi w pewnym momencie powiedział: - W ogóle mnie nie interesuje, co ty w środku masz. Możesz nie mieć nic. Ma być pięknie, i tyle.

To jest straszne, ale podejrzewam, że dla Łomnickiego wnętrze nie było ważne. Mówiło się o nim, że jest technik wielki. A cóż to jest technik wielki? Górną częścią twarzy płakał, a dolną się śmiał. Wątpię, żeby wtedy budował równoległy scenariusz. U niego ogromnie dużo polegało na improwizacji.

Pan się z nim przyjaźnił?

- Za duże słowo. Zaproponował mi bruderszaft i myśmy ten bruderszaft wypili, ale nigdy w życiu się nie ośmieliłem powiedzieć do niego Tadeusz. Starał się skracać dystans, ale relacja uczeń - mistrz wykluczała fraternizację. W łaskawości swojej mówił: - Nie mów do mnie królu.

Jest takie jego powiedzenie: - Nie mów do mnie mistrzu, mów do mnie Boże. Więc jak do Boga mówić Tadeusz? No, odpada.

Rozmawialiście o jego legitymacji PZPR?

- Było trudno. Bardzo. W drugiej połowie lat 70. byłem już asystentem w szkole teatralnej, aktorem w jego Teatrze na Woli. Łomnicki poprosił, żeby go zawieźć do szkoły. W czasie jazdy zaczął jakoś tak: - Rozkradają Polskę, oni rwą tę Polskę! Wstrząsnęło mną, że on mówił "oni". Zaczął płakać, pomyślałem, że gra jedną z tych swoich scen, którymi lubił się popisywać, a potem kontrował to i patrzył, jak się reaguje. Wylądowaliśmy na ulicy Schillera, naprzeciwko szkoły, i on nie wysiada. Jeśli mistrz płacze ci w samochodzie, nie możesz go zapytać, co w takim razie robi w tym stadzie. Trwało to wieki całe. W pewnym momencie Łomnicki wyjął chustkę, wytarł nos i mówi: - Idziemy na zajęcia. Jakby nigdy nic.

Lubił mówić, że prowadzi z nimi grę, z partią. To oczywiście nie był wallenrodyzm, ale brałem to wtedy na serio. Dzisiaj rozumiem, że to kompletny nonsens. To oni prowadzili z nim grę, nie on z nimi. Ta partia to był jakiś nieszczęśliwy obszar Łomnickiego, niezbadany kompletnie, jak zresztą wiele w jego życiu.

Nie werbował pana do partii?

- Nie, nigdy. Chyba. To zabawne, mnie nigdy nikt tego nie zaproponował.

A SB?

- Esbecja raz. To było dosyć spektakularne. Po bardzo długim nocnym siedzeniu przy suto zastawionym stole rano jechałem samochodem na próbę. Zatrzymał mnie "krawężnik". Kiedy uchyliłem szybę, tylko powiedział: "Ojejku!". Przyjechał radiowóz, potem na Żytniej było dmuchanie w alkomat. Mówili z podziwem: - O, panie Adamie, przy tym wyniku to ludzie się przewracają. Ja na to: - A ja się dopiero dobrze czuję.

Trzy promile?

- Nie powiem. Wylądowałem pod celą na Malczewskiego, zabrali mi sznurówki, pasek. I nagle uświadomiłem sobie całą grozę - o osiemnastej grałem "Mistrza i Małgorzatę" w Teatrze Współczesnym i mogę nie zdążyć do teatru! Jak się zamykały drzwi celi, przechodził milicjant, miałem olśnienie - przypomniał mi się w ostatniej chwili numer telefonu Maćka Englerta. I mówię do niego: - Panie, zadzwoń do mojego dyrektora, że ja tu jestem, numer ten, ten i ten. Obok jakiś człowiek. Pyta, za co siedzę. Mówię: - Wódka, samochód. A on: - Ja poderżnąłem gardło teściowej. I taka gadka szmatka z nim. Jest wpół do trzeciej, wpół do czwartej, wpół do piątej. Myślę sobie: "rany boskie, rany boskie!". O wpół do szóstej drzwi się otwierają. Idę na górę, stoi Maciek Englert. Zagrałem przedstawienie.

Jak Englert pana wyciągnął?

- Kiedyś na wakacjach w Bułgarii pił koniak z jakimś facetem i dostał od niego wizytówkę. To był wiceszef milicji w Warszawie. Maciek do niego zadzwonił, a ten wyciągnął mnie z celi. Ale Maciek mówi: - Bądź pewien, że to się tak nie skończy. Następnego dnia dzwonił do niego pułkownik milicji i mam się stawić w Pałacu Mostowskich. Miły starszy pan mówi: - Bardzo pana przepraszam, nie wiem, o co chodzi, ale przyjdzie człowiek, który będzie z panem rozmawiał. Przyszedł, przedstawił się, nazwisko mi wypadło. Miał moje prawo jazdy. - Papierosa? - pyta.

- Nie, postanowiłem nie palić.

- To niech leżą. Od pana będzie zależało, czy to prawo jazdy wróci do pana.

- Pan oczywiście jest przygotowany do rozmowy, więc pan wie, że się nie zgodzę na to.

- Jestem młodym porucznikiem, jak mi się uda, to dla mnie będzie sukces.

Wiedział o mnie wszystko, znał rozmowy w garderobie Teatru Współczesnego, moje sprawy rodzinne. Miał monolog, ja wiem, może 45-minutowy. Sięgnąłem po papierosa.

- Widzi pan, się przydały.

Byłem zdruzgotany, ale po dwóch godzinach zobaczył, że nie da rady, prosił tylko, żeby ta rozmowa między nami została. Powiedziałem, że pierwsze, co zrobię, jak wrócę do teatru, to będę krzyczał, że chcieli ze mnie zrobić kapuchę. Pojechałem do Współczesnego, Maciek tylko spojrzał na mnie i mówi: - Chcieli cię przerobić?

Rozumie pan kolegów, którzy się zgodzili?

- Nie rozumiem. Patrzę na nich z przykrością. Jednemu człowiekowi nie podaję ręki. Był zbyt blisko mnie, żebym na to nie reagował.

Bo słaby się okazał?

- Każda historia jest indywidualna. Nie wiadomo, jaki hak wisi nad człowiekiem, ile potrzeba twardości, żeby powiedzieć "nie". Ale ja nie miałem wrażenia, że byłem strasznie naciskany przez tego faceta. Szantażował mnie jedną rodzinną figurą, w którą byłem zaplątany. Ja mu na to, że niech ujawnia, akurat jest mi to na rękę. I tyle.

"Hamlet we wsi Głucha Dolna", Teatr na Woli. To wtedy pan zwątpił w swój talent.

- Tak, bo mnie Łomnicki zmasakrował.

Tego dnia postanowiłem wreszcie dać z siebie wszystko. Kazio Kutz, który reżyserował, podczas prób mnie zapewniał, że wszystko świetnie. Ja sobie myślę: co tam świetnie! Dzisiaj jak ja przypieprzę, to po prostu wszyscy się przewrócą. I kiedy czekałem na wejście, grzałem silnik. Wszyscy oszaleją, jak wejdę. Wbiegłem na scenę i zaryczałem z trzewi. To oczywiście może się podobać, może się nie podobać. Łomnickiemu się nie spodobały te trzewia wywalone. - Kto ci, chuju, dał dyplom?! Kto ci, chuju, dał dyplom?! - darł się z wysoka, siedział na krześle postawionym na stole. Cały zespół wkoło. Ostatnie, co pamiętam, to krzyk Kazia z widowni: - Odpierdol się, skurwysynie, od niego! Odpierdol się!

Potem ciemność, nic nie ma i nagle patrzę, że jestem w kostiumie, w samochodzie. Za oknem tablica: Sochaczew.

Z Warszawy to jakieś 60 km.

- 56. Nic nie pamiętam, choćby jednego kilometra tej jazdy. Wróciłem do teatru przerażony, nie było już nikogo. Zadzwoniłem do Kazika, powiedziałem mu: koniec, nie wejdę już na scenę. - Dobra, dobra, prześpij się, rano się spotkamy. Ale ja mu mówię, żeby nie liczył na to, że się coś zmieni. - Szukaj człowieka, który zagra za mnie, ratuj premierę.

Spotkaliśmy się o dziewiątej, o dziesiątej miała być próba. Łoma nie było. Kazik tłumaczył, że Łom ma coś w KC, że jest cały napięty, że w ogóle.

Ja mówię: - Rozumiem, że on jest napięty, tylko ja już nie wejdę na scenę. Po prostu to niemożliwe. Kazik zaczął rozumieć, że mówię serio.

Po 40 minutach otworzyły się drzwi i stanął w nich Łom. Patrzyłem na niego i wstałem. On zaczął iść w naszym kierunku, a ja zacząłem iść w jego kierunku. On się zatrzymał i ja się zatrzymałem. On runął na kolana i ja runąłem na kolana. On nachylił się do mnie: - Przepraszam cię, chuju.

Wstał i wyszedł. Podszedłem do Kazia i powiedziałem mu, że idę się przebrać w kostium.

Siedem lat minęło, grałem we Współczesnym "Człowieka słonia". Łom przyszedł po spektaklu, zaczął się wolno zbliżać, a ja do niego. Runął na kolana i ja runąłem na kolana. Powiedział: - Jesteś aktorem. Wstał i wyszedł. Właśnie takie były jego zagrywki. Niezły był w tym.

Roman Polański. Pracowaliście razem: pan, Polański i Łomnicki.

- Mocno powiedziane. To był "Amadeusz". Polański reżyserował i grał Mozarta. Był jedynym facetem w Polsce, który pozwalał sobie do Łoma (grał Antonio Salieriego) powiedzieć: "Tadeusz, wstań, pokażę ci, jak to trzeba zagrać". Łom tak zagryzał zęby, że widać było, że ma ochotę zmiażdżyć Polańskiego. Ale słuchał go.

Jakie role pan odrzuca?

- Źle napisane. Bardzo dużo się takich dostaje. I trochę staram się selekcjonować te szwarccharaktery. Bo już tyle tego nagrałem.

Trudniej zagrać dobrego człowieka.

- No, przecież! Bo co to jest dobry człowiek? Przecież nikt w ogóle nie wie. Fascynujące byłoby grać pozytywnego bohatera. Strasznie jestem ciekaw, na ile Więcolowi [Robert Więckiewicz] się uda z Wałęsą. Boję się, że Wajda będzie robił pomnikowego Wałęsę.

Wajda twierdzi, że nie. Janusz Głowacki, autor scenariusza, też twierdzi, że nie.

- Daj Boże, daj Boże.

Na castingi pan nie chodzi.

- Coraz bardziej oburzam się, że nie chodzę.

Kamerdyner Kondzio w "Niani" nie z castingu?

- Był casting jak cholera, wielostopniowy. Gdy dostałem scenariusz, zobaczyłem, że to dla mnie. Ale Columbia nie chciała się zgodzić. Kondzio miał być przystojny, bujna fryzura. Sprzedali ten format do stu krajów i wszyscy są tacy jak w Ameryce. Ale reżyser Jurek Bogajewicz powiedział, że jak nie ja, to on też nie. Patrzę na tę rolę bez przykrości. Mój Kondzio to szekspirowski błazen, który może powiedzieć do króla: - Ty chuju.

Kondzio dał panu ogromną popularność.

- Teraz, chwalić Pana Boga, jest już troszkę mniejsza. Póki się człowiek spotyka z ludźmi, którzy mają kindersztubę, jest OK. A jak trafia się na człowieka bez kindersztuby, który ma ogromny plazmowy telewizor, to ja jestem jego własność, bo u niego w domu siedzę. No więc jak mnie widzi na ulicy, to: dawaj Kondziu, wali mnie w plery...

A pan?

- To zależy. Jeśli próba sfraternizowania się jest bardzo bezczelna, to używam brzydkich słów.

Bez siły fizycznej?

- Jaka siła, skoro to na ogół jest facet łysy, z łańcuchem na grubej szyi? Znam wystarczająco obraźliwe słowa, żeby z takim to werbalnie załatwić.

Nie chcą dać panu w ryj?

- Chcą. Ale się wahają jednak. Bo jak nagle dać w ryj Kondziowi, którego się wielbi?

Aktorstwo to szukanie odpowiedzi na wieczne pytania. Tak pan mówi.

- Wielkie pytania, które od wieków gnębią ludzkość. Czym jest życie, jakie jest miejsce człowieka w świecie, co to jest miłość, z czego się bierze? Czy świat jest dobry, czy zły? Takie tam błahostki.

Zna pan odpowiedzi?

- Jak ja bym je znał, tobym siedział sobie w ogrodzie.

Ogród to taka pańska arkadia?

- No, trochę. Wieś to też prymitywna ucieczka przed szaleństwem miasta. W miastach ludzie są w szufladach upchnięci na różnych piętrach.

A pan?

- Ja upchnięty na strychu, na piątym piętrze. Bez windy. A na wsi mam kawałek przestrzeni. Można usiąść i się zamyślić, posłuchać, że jest cicho. Luźniej się w głowie robi. Mam wtedy poczucie, że nic nie muszę. Mogę, ale nie muszę. To jest przejmująco przyjemne.

Aktorstwo to przecież pana hobby.

- I co z tego? Ale muszę o 18 zacząć, a wolałbym o 19.30. Muszę z partnerem, którego nie lubię, wolałbym z innym. Muszę pojechać na próbę z reżyserem, którego nie znoszę. Są przymusy.

Miłość...

- A, miłość. O miłości nie będę mówił.

Zdarzyła się taka prawdziwa?

- Myślę, że tak.

Jest pan szczęśliwy?

- Jeśli pani mnie nie będzie dalej drążyć, to powiem, że nie.

Bo myśli pan o śmierci?

- Też.

A jako aktor jest pan szczęśliwy?

- Aktorstwo strasznie dużo mi dało. Nadal mi daje. To stan nałogowca, który od czasu do czasu dostaje działkę i ona daje mu szczęście. Ale nałogowca, który ma wystarczająco mało pieniędzy, żeby nie mógł stale zażywać, i głównie jest nieszczęśliwy, że nie ma. Ale zdarzają się momenty strasznej euforii. Nie do przecenienia.

Jak panu gratulują roli?

- Zajeżdżam ostatnio do sklepu ze zdrową żywnością. Pani mówi dzień dobry, a ja tej pani mówię, że tego bym spróbował i tego.

A pani: - Może jeszcze jagodziankę?

- O nie, muszę dbać o linię.

- Pan? Pan nie musi, widziałam pana w "Opowieściach afrykańskich".

No, niezły ten sklep ze zdrową żywnością.

Aktor musi być narcyzem?

- Narcyzm to choroba, którą aktorzy są zagrożeni znacznie bardziej niż inni ludzie. Z tym trzeba walczyć, bo jak zacznie się chorować, wtedy nie myśli się zupełnie o sztuce, człowieku, powinności, myśli się tylko o sobie.

Udaje się panu to kontrolować?

- Tak mi się zdaje, ale może ktoś, kto mnie obserwuje z boku, myśli: ten to dopiero narcyz.

Zagrałby pan w reklamie?

- Zagrałbym, gdyby mi zapłacili pieniądze rozstrzygające. Żebym raz na zawsze przestał się martwić, że w końcu mnie zlicytują i pójdę z torbami.

Jakiś kredyt?

- We franku szwajcarskim. Groza.

Marek Kondrat, który od lat gra w reklamie, dostał takie pieniądze, że ma wolność finansową.

- Rozumiem go bardzo dobrze, ale nie zazdroszczę. Ostatnio poziom filmików, w których występuje, żałośnie się obniżył. I myślę, że nie ma wygodnie, nie ma przyjemnie. Czy za dziesięć lat, gdy usiądzie na tylku w dobrym fotelu, przypadkiem nie pomyśli sobie, że jednak coś stracił?

Zagrał wiele ważnych ról.

- Zagrał, zagrał. Ja rozumiem, że to granie strasznie dużo go kosztowało. Bo nikt nie mówi o kosztach tego zawodu, tylko jaka piękna rola. A koszty są naprawdę czasami okropne.

A gdyby pan miał wolność finansową?

- Marzy mi się bolesny film o Polsce, np. o Władysławie Broniewskim. Legionista Piłsudskiego, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej, więzień Łubianki, sztandarowy poeta PRL, alkoholik zeszmacony przez tamtą władzę, piękny, epicki film.

Jakie są koszta zawodu? Opowiadał pan, że po "Opowieściach afrykańskich" był pan psychicznie zdemolowany, powrót do poziomu Ferencego odbywa się nie bez bólu, przez wiele godzin.

- Bo aktor musi doprowadzić własną psychikę do granicznego punktu, w którym jeszcze kontroluje, co jest naokoło i co się dzieje z Ferencym, ale już jest bardzo blisko zatracenia się w Otellu czy Królu Lirze. To są rozpaczliwe próby stania się nieśmiertelnym ze świadomością bycia zwykłym śmiertelnikiem. Powrót do samego siebie zawsze stawia pytanie, czy to się nie skończy w szpitalu wariatów. Mam nadzieję, że nie, bo już wystarczająco długo ćwiczę. Widzę młodych aktorów, którzy balansują na granicy psychiatrycznej.

Jakby pana ktoś zapytał: jak żyć?

- Tobym go wysłał na drzewo! Pewnie trzeba szukać zgody w samym sobie, żyć tak, żeby człowiek miał poczucie, że nie czyni zła. Mam nadzieję, że więcej robiłem ważnych rzeczy niż nieważnych. Wszystko, co się robi, trzeba robić poważnie. Hm, wszystko można zbanalizować. Tak naprawdę powinno się milczeć, nic nie mówić.

No i to jest puenta.

- Ale...

Tak?

- Jak puenta, to puenta.

Nie, proszę nie milczeć.

- Harpo, jeden z braci Marx, zaczął być niemową, ponieważ go opieprzyli, że wszystko jest świetnie, dopóki się nie odezwie. I przez całe życie grał tylko niemego. To by było dobre - całe życie milczeć i tylko robić ważne rzeczy.

ADAM FERENCY

- ur. w 1951 r., absolwent PWST. W 1976 r. zadebiutował przed kamerami... w serialu "07 zgłoś się". Grał w "Przesłuchaniu", "Gorączce", "Człowieku z żelaza", "Przypadku", "Matce Królów", "Pułkowniku Kwiatkowskim". Za kreacje w słuchowiskach otrzymał Wielki Splendor, nagrodę Teatru Polskiego Radia. Od 1994 r. jest aktorem Teatru Dramatycznego. Grał u Grzegorzewskiego, Warlikowskiego i Lupy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji