Artykuły

Antyczna tragedia w Chorzowie

"Miłość w Kőnigshűtte" spowodowała burzę najpierw w Bielsku-Białej, gdzie miała premierę, potem na Górnym Śląsku, o którego cierpieniach opowiada, na koniec w całej Polsce - o spektaklu Teatru Polskiego pisze Igor T. Miecik w Newsweeku.

"Miłość w Kőnigshűtte". Scena 1. Kapitan Wehrmachtu dr Jan Schneider trafia do sowieckiej niewoli. Gdy chcą go rozstrzelać, woła: - Jestem Polakiem, Ślązakiem. Major Armii Czerwonej sprawdza dokumenty, ale jako miejsce urodzenia stoi Koenigshuette. - I jaki z ciebie Polak, faszysto? - pyta major. - Koenigshuette to Chorzów, miasto na Śląsku, w Polsce - mówi Schneider. Major: - Co to w końcu jest, ten twój Śląsk?

*****

Po spektaklu, gdy aktorzy i reżyser wyszli do publiczności z żółto-niebieskimi opaskami na ręku, zawrzało. Najpierw na widowni, potem w mieście, w końcu na całym Śląsku: To polityczna prowokacja! To demonstracja Ruchu Autonomii Śląska! To gest jawnie antypolski!

Reżyser i autor Ingmar Villqist: - Dla nas był to gest solidarności z ofiarami powojennego terroru komunistycznego. Ale te opaski zostały przez część widowni odebrane, jakby była na nich swastyka. Napięcie było takie, jakby ktoś broń przeładowywał.

"Dziennik Zachodni" spektakl zmiażdżył: "Koszmarny twór o rapsodyczno-patetyczno-wiecowym charakterze, który w finale miesza sztukę z polityką".

Wybrany dzięki wsparciu PO prezydent Bielska-Białej pytał oburzony, dlaczego przedstawienie jest grane w finansowanym przezeń teatrze. Poseł PiS Bolesław Pięta zażądał odwołania dyrektora teatru: - Jeśli "rasiowcy" chcą autonomii, muszą ją zdobyć bagnetami, ale niech pamiętają, że my też potrafimy używać żelaza.

Spektakl z afisza nie znikł. Sala wciąż jest pełna.

Ingmar Villqist: - Postacią doktora Schneidera chciałem wprowadzić do powszechnej świadomości nowy typ śląskiego bohatera. To człowiek światły, wykształcony i światowy, który mimo trudności próbuje dokonywać świadomych wyborów. Po raz pierwszy dostajemy postać Ślązaka, który nie jest odmalowany w barwach folkowych - plebejusz z kuflem piwa, po skończonej szychcie porykujący w karczmie. Postać Schneidera ma przemawiać do współczesnych Ślązaków, ludzi XXI wieku, którzy po upadku tradycyjnego przemysłu szukają nowej tożsamości.

Schneider to postać tragiczna - niby do Wehrmachtu wcielony siłą, ale ma Krzyż Żelazny. Odznaczają go też w szeregach armii Berlinga, gdzie zaciąga się, by wydostać się z łagru i wrócić do rodzinnego Chorzowa. Skulony między dwoma totalitaryzmami - brunatnym i czerwonym - próbuje przetrwać, wykonując swe obowiązki tam, gdzie rzucił go los.

"Miłość w Kőnigshűtte". Scena 2

Marzena, żona doktora Schneidera, nauczycielka przysłana na Śląsk z małego polskiego miasteczka, czyta dzieciom inwokację: - Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie...

Dzieci są zdezorientowane: - Litwa, ojczyzna? - pytają. - To my są kto, Litwiny jakie?

- Litwa, proszę pani, leży obecnie na terytorium Związku Radzieckiego - woła klasowa prymuska.

W klasie zaczyna się chaos: - To my są teroz Ruskie!

- Nie. My są Polaki!

- Ślązaki!

- Niemce!

- Żydy my są!

- Nie, Apacze! Jesteśmy Apacze!

Dzieciaki wyją, naśladując indiańskich wojowników. Nauczycielce puszczają nerwy. Bije jedno z dzieci linijką za to, że mówi śląską gwarą. - Po polsku! - krzyczy. - Czytaj po polsku!

*****

Janusz Legoń, kierownik literacki Teatru Polskiego w Bielsku-Białej: - Ludzie na widowni słyszą słowa i odczytują emocje, które tkwią w nich od dziesięcioleci, ale były szeptane w kuchni, będąc częścią najbardziej intymnych wspomnień rodzinnych. Teraz po raz pierwszy wychodzą z tej zamkniętej sfery. Ten spektakl to zapasy z demonami historii. Po wojnie wypreparowano ze Ślązaków pseudoetnograficzną grupę i oswojono w ramach żywiołu polskiego, wmawiając Polakom, że śląskość to nieodłączna część polskości, a Ślązakom, że polskość to odwieczny komponent śląskości i że dostępują najwyższego szczęścia, mogąc czerpać ze skarbnicy kultury polskiej. A każda próba sięgnięcia po tradycję niemiecką była i jest traktowana jak zdrada.

Legoń mówi, że społeczeństwo można porównać do rodziny. Jeśli rodzina wypiera dręczące ją problemy i zamiata pod dywan, to jest rodziną patologiczną.

Pod dywan zamieciono sporo. W pierwszych latach po wojnie władze komunistyczne oceniały Ślązaków głównie według przyznanej im przez nazistów kategorii Niemieckiej Listy Narodowościowej, nazywanej folkslistą. Kategorie były cztery. Pierwsza - dla Niemców, którzy w przedwojennej Polsce aktywnie wspierali III Rzeszę, druga - dla reszty mniejszości niemieckiej, trzecią otrzymywały osoby z domieszką krwi niemieckiej lub uznane za nadające się do zniemczenia, a czwarta grupa była dla tzw. renegatów, którzy się spolonizowali i wspierali władze polskie. Nieprzyjęcie listy oznaczało wywózkę do Generalnej Guberni i konfiskatę majątku. Grupę nadawał urzędnik NSDAP. Dowolność i korupcja były powszechne. Zdarzało się, że Polak dostawał dwójkę wbrew swojej woli, a skłócony z partyjnym funkcjonariuszem Niemiec - trójkę. Jak wyglądały dylematy wokół folkslisty, obrazuje śląski wierszyk okupacyjny: "Jeśli się nie podpiszesz, twoja wina, zaraz cię wezmą do Oświęcimia, a gdy się podpiszesz, ty stary ośle, zaraz cię Hitler na Ostfront pośle".

Ostatecznie dwie trzecie mieszkańców przedwojennego województwa śląskiego otrzymało trzecią grupę folkslisty, dwójkę zaś ponad 200 tys. Oznaczało to, że niemal w każdej śląskiej rodzinie był jakiś "dwójkarz" - po wojnie traktowany jako zdrajca. Posiadacze grupy trzeciej i czwartej byli zobowiązani do złożenia deklaracji wierności wobec państwa i narodu polskiego. Ci z dwójką musieli poddać się postępowaniu rehabilitacyjnemu. W razie odrzucenia wniosku trafiali do obozu, a ich majątek przepadał na rzecz państwa.

"Miłość w Kőnigshűtte". Scena 3

Obóz Zgoda w Świętochłowicach. Trafiają tu Ślązacy uznani przez ludową władzę za folksdojczów.

Kpt. Zalewski, zastępca komendanta obozu, do dr. Schneidera, który opatruje skatowaną więźniarkę: - U nas na Zgodzie śląski tort robimy tak: bierzemy 10 śląskich kurew, kładziemy na ziemi, równo, blisko, obok siebie. Na nich kładziemy w poprzek 10 śląskich hitlerowskich skurwysynów i tak na przemian, warstwa po warstwie, warstwa po warstwie, aż wycieknie z nich całe śląskie gówno i wsiąknie w tę parszywą hitlerowską ziemię.

Nagle kapitan podwija rękaw munduru. Na przedramieniu ma wytatuowany obozowy numer.

- To za Auschwitz - mówi.

*****

Wykorzystanie przez władze komunistyczne byłych niemieckich obozów koncentracyjnych to bodaj najdłużej przemilczana i najbardziej wstydliwa biała plama w powojennej historii Polski. W Oświęcimiu siedzieli śląscy górnicy przeznaczeni do wywózki do kopalń Doniecka, Workuty, Magadanu i Karagandy. Obozy dla posiadaczy drugiej grupy folkslisty działały w filiach Auschwitz: Jaworznie i Mysłowicach. Filią Auschwitz był też obóz Zgoda.

Adam Dziurok, historyk Instytutu Pamięci Narodowej: - Do Zgody kierowano najczęściej ludzi niewinnych, bo wystarczała do tego decyzja bezpieki. Panował straszny głód. Całodzienne wyżywienie stanowiła czarna kawa zbożowa, zupa z brukwi i 125 gramów chleba. Więźniowie spali po trzech na pryczy. Nie mieli koców ani sienników, tylko to ubranie, w którym ich posadzono. Szalała czerwonka i tyfus. W szczycie epidemii co dzień umierało kilkadziesiąt osób. Zwłoki wywożono nocami i grzebano w masowych grobach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji