Prawie sama słodycz (fragm.)
Inny sposób myślenia o polityce jako temacie dramatopisarstwa Iredyńskiego pokazał Bogdan Michalik w Teatrze im. Jaracza, który sięgnął po "Ołtarz wzniesiony sobie". Materiał miał, moim zdaniem, znacznie ciekawszy, choć z powodu nagromadzenia drastycznych brutalizmów, nie zawsze uzasadnionych w pełni, niebezpiecznie pretensjonalny. Michalik był jednak nieufny, nie dał się zwieść, poskreślał rozmaite "ognie pochwowe" i "spsiałe kusiaczki", po czym znacznie okrojony tekst zamknął w półtoragodzinnym spektaklu, toczącym się bez przerwy. Upływający w nim czas mierzy na oczach widzów biurowy zegar, jeden z nielicznych elementów scenografii. Właściwie wszystko jest w tym przedstawieniu skromne - i ciasna przestrzeń małej scenki, i scenografia odwołująca się do szarzyzny codzienności (mało celna w kostiumach), i działania reżyserskie skupione nie na fajerwerku pomysłów, tylko na aktorze i czystym podawaniu tekstu. Skromne też w nim jest aktorstwo, bez blasku, w większości poprawne, a w jednym przypadku interesujące. Ewa Mirowska, która gra Kyle, prawdziwie pokazuje dramat postaci, a poprzez jego natężenie - cały cynizm oraz dwuznaczność postawy Piotra.
Wszystko to sprawia, że łódzki "Ołtarz wzniesiony sobie" jest propozycją zgoła odmienną od tej, jaką była warszawska prapremiera w T. Polskim (reż. Jan Bratkowski, 1981). W Warszawie materię "głosów" i majaków głównego bohatera rozpisano na rozbudowaną scenografię, takież zbiorowe działania aktorskie, na przenikanie się planów różnych rzeczywistości podkreślane światłem i muzyką. Cienia nawet podobnego myślenia o tekście Iredyńskiego nie ma w przedstawieniu Michalika. I myślę, że w ostatecznym rachunku jest to jego zaletą.
Biografia Piotra M., nakreślono przez Iredyńskiego grubą kreską - nie zawsze prawdopodobna w szczegółach, choć wyrazista jak uogólnienie losu pewnej generacji - została tu sprowadzona do oszczędnej w środkach relacji o bohaterze przeciętnym (akcentuje to rozmieszczenie aktorów pośród widzów, stąd wychodzą oni na scenkę). Takie ramy, wypełnionemu jednak cechami indywidualnymi, portretowi Piotra M. narzucają już same warunki zewnętrzne wykonawcy (Stanisław Kwaśniak). Podobnie rzecz się ma z innymi postaciami. I tu kłopot. Przeciętność jako dominanta postaci Piotra M. i jego otoczenia, a zarazem kwalifikacja rzeczywistości, w której się ludzie ci poruszają, to wbrew pozorom, barwa w teatrze niełatwa do osiągnięcia. Trochę z nią tak, jak z Witkacowską wszechogarniającą nudą, która aby na scenie była prawdziwa, musi zostać przetworzona na znak teatralny, a nie podana wprost. Tymczasem przeciętność bohaterów "Ołtarza" w łódzkim teatrze jest chwilami niescenicznej proweniencji i to poczytać trzeba za słabość przedstawienia.
Ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że ocala ono ze sztuki Iredyńskiego ton refleksji o granicach cynizmu i samowoli, której sprzyja czas historyczny. Także o polityce, mierzonej konkretnymi faktami naszej powojennej historii. A to niemało. Starczy za komplementy, gdy pamiętać będziemy, że oglądaliśmy już i nadal oglądamy Iredyńskiego w barwnych opakowaniach, sprowadzonego do galanteryjnych, ciut tylko - pour epater le bourgeois - zbrutalizowanych konfliktów. Czasami nie bez pomocy autora, czasami z nadmiernego doń zaufania, z wiary w każde jego słowo.