Artykuły

Rany Julek!!!

Rok Słowackiego w Warszawie toczy się dość osobliwie, po "Beatryks Męczy" w Teatrze Polskim pokazano nam w Ateneum "Ubu-Wenedę". Na groteskę, na karykaturę, na śmieszno, na drwinę z narodowej tragedii. Muszę się przyznać szczerze, że rozumiem tę niechęć do "Lilii Wenedy". Jest w niej dość drażniące pomieszanie paru różnych archeologii i połączenie Ossiana z Szekspirem. Jest w niej patos natrętny i bezwstydny, bardzo trudny dzisiaj do przełknięcia. Jest w niej wreszcie irytujący makabryzm dydaktyczny z obłąkaną tezą, że z popiołów narodu wyjdzie Popiel - mściciel. Ten makabryzm w służbie narodowej dydaktyki jest jeszcze zresztą ciągle zaraźliwy, skoro uległ mu nawet Wajda w swojej "Lotnej". Z klęski powstania buduje Słowacki całą historiozofię i bardzo ją natrętnie wykłada. Jeśli "Lilię Wenedę" grać serio, trzeba tę historiozofię przyjąć.

Wyobraźcie sobie taką prawdziwą "Lilię Wenedę" na scenie. Chór dwunastu Derwidów i ogromne ciemności, wielkie gesty Rozy i jej patetyczne recitativo, wstrząsające tony harfy w wykonaniu orkiestry symfonicznej i anielsko łamiącą ręce białą Lilię. A więc dobrze, niech zamiast Lilii będzie Lilka, Dobra, czuła, zagubiona w tych wszystkich okropnościach i bardzo ładna, bo ładna jest Hanna Zembrzuska. Jeszcze łatwiej pójdzie z Lechem. Lech będzie warszawskim knajakiem trochę chuliganem trochę harcerzem. Ożenił się z tą wściekłą Gwinona, narobił dzieci i teraz najchętniej ucieka z domu, żeby kogoś od czasu do czasu pobić. O dom i dzieci niech się martwi Gwinona. Z babami i tak człowiek się nie dogada. Lech jest w zbroi, ale równie dobrze mógłby byc w jeansach.

Ten kluczyk do współczesności znamy już z prywatki u Szekspira. Ale w "Śnie nocy letniej" jest cała strefa wielkiej groteski i można się nią bawić na różne sposoby. Słowacki tym zabiegom poddaje się o wiele oporniej. Pierwszy akt jeszcze nas trochę bawi, czasem zaskoczy, czasem rozśmieszy. Potem naiwniutki zamysł reżysera nie kryje już żadnych niespodzianek. Kluczyk pasuje coraz gorzej. Biedna Gwinona nie wie już zupełnie, co ma ze sobą zrobić. Jest przecież lady Makbet, ale ta Makbetowa wyszła za mąż za "Złego" Tyrmanda. W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazł się stary Derwid król Wenedów. Wyłupiają mu oczy, potem w trumnie przysyłają mu uduszoną córkę zamiast harfy. Nie są to sytuacje najzabawniejsze. I ostatecznie trudno się śmiać, że pod koniec wszystkich wymordowano.

Koncepcja reżyserska załamała się w połowie drogi. Bo już jeżeli niszczyć Słowackiego, to na całego! Wtedy należało rozprawić się z narodowym makabryzmem aż do końca. I wyszydzić go bez skrupułów. Wziąć z "Lilii Wenedy" tylko libretto i na tej kanwie napisać własnego "Króla Ubu". Tak właśnie sparodiował genialnie lekcje historii Alfred Jarry. Ale nic wystarcza wtedy dorysowywać bród i wąsów historycznym portretom. Pomysł nie jest nowy, bawiliśmy się w to wszyscy w szkole. Jak na teatralną interpretację "Lilii Wenedy", to jednak trochę za mało.

Słowacki został zniszczony, Król Ubu się nie narodził. Spektakl jest na pewno pomyłką i na pewno jest nieudany. Ale coś z niego zostanie. W jednym miejscu reżyser trafił. Nagle i niespodziewanie zagrały świetnie sceny ze Ślazem i świętym Gwalbertem. Od czasu wizyty mediolańskiego teatru dell'arte jest bardzo modne i arlekin staje się powoli najpopularniejszą postacią polskiego teatru, Ale Ślaz jako Arlekin sprawdził się teatralnie. Tutaj nie trzeba było łamać tekstu. Ton parodystyczny zabrzmiał naturalnie, ostro i świeżo. Świetna była ta para zresztą i aktorsko; Henryk Bista jako święty Gwalbert i Bronisław Pawlik w roli Ślaza.

Może właśnie tędy idzie droga do nowego odczytania "Lilly Wenedy", może tutaj jest właśnie jakaś złota żyła, na którą dość niespodziewanie natrafił Jan Kulczyński. Sceny z Gwalbertem i Ślazem zabrzmiały pastorałkowo, miały w sobie coś z ludowego intermedium i barokowej poetyki. Tak właśnie jak w "Pastorałkach" Schilera. O barokowości Słowackiego wielokrotnie pisano. Ale o ile wiem, nikt nie pomyślał, żeby ją przetłumaczyć na język teatralny. Z makabryzmem "Lilii Wenedy" tak czy inaczej trzeba się uporać. Bez tego makabryzmu nie ma Słowackiego. Makabryzm mieści się doskonale w estetyce baroku i niejednokrotnie występuje w połączeniu z groteską. To połączenie odpowiada zresztą i naszym gustom. Odnajdujemy go [je] i we współczesnym teatrze, i jeszcze może bardziej w nowej poezji. Ale jest to makabryzm uwolniony od dydaktyki patriotycznej, makabryzm ufilozoficzniony. Makabryzm Słowackiego można pokazać w teatrze jak najbardziej serio, za pomocą środków czysto teatralnych, właśnie o stylistyce baroku. Będzie budził grozę, ale grozę teatralną. Będą w nim trumny, pioruny i wyłupione oczy. Ale trumny, pioruny i wyłupione oczy teatralne. Będzie bezwstydny, ale bezwstydny teatralne. Na bardzo podobnej zasadzie Peter Brook pokazywał okropności "Tytusa Andronika".

Jedno jest chyba pewne. Rok Słowackiego jednocześnie tłumi i wyzwala niechęć do drugiego wieszcza. Niechęć ta na pewno bardziej jest wartościowa od jubileuszowych deklamacji. Świadczy, że następuje nowe przełamanie gustów. Że Słowacki, tak jak był dotychczas odczytywany, staje się neznośny. Nieznośny przede wszystkim w teatrze. Słowacki się obroni. Ale czy obroni się już dzisiaj, w roku jubileuszowym, to jeszcze wielkie pytanie. Nie da się już go grać tradycyjnie. Nie rozwiąże nam jednak tych trudności i sztubackie pokazywanie języka. Chociaż samo w sobie jest objawem raczej zdrowym. Czekamy jednak na dorosłych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji