Artykuły

Tragedii dzwony

Już jesień w pełni. W repertuarach letni harcownicy zaczynają robić miejsce ważkim zapaśnikom. Właśnie dwa teatry warszawskie uderzyły w dzwon tragedii.

PORT ROYAL

W Teatrze Polskim odbyła się premiera "Port Royal" Montherlanta w przekładzie J. Kotta. Jeżeliby można cokolwiek zarzucić temu przedstawieniu, to wszystkie możliwe pretensje musielibyśmy zaadresować do autora. Pierwsza połowa sztuki jest bardzo statyczna i rezonerska. Pod względem widowiskowości daleko dziełu Montherlanta na przykład do "Ciemności kryją ziemię" Andrzejewskiego, którego podobnie zapasjonował konflikt herezji z inkwizycją. Drażni nas także to, że Montherlant porywa się na roztrząsania moralne, co przekracza niejako jego uprawnienia. Podobno jednak ludzie z nieczystym sumieniem najczęściej zaglądają w jego otchłanie, co według teologów świadczy, że ono istnieje.

Natomiast nie da się powiedzieć ani jednego złego słowa ani o bardzo teatralnie brzmiącym przekładzie, ani o świetnej inscenizacji. Reżyser Henryk Szletyński podszedł z wielkim pietyzmem do tematu. Uchwycił ów ton monumentalnej statyki, jaki brzmi w dziele. Rozdał aktorom prawidłowo głosy i jak świetny kapelmistrz zespolił je w koncert uderzający harmonią brzmienia. Scenograf Otto Axer z rzadką precyzją i pietyzmem wydobył klimat klasztornej klauzury, łącząc monumentalność ze szlachetnym układem malarskim.

O niejednym z aktorów można by napisać całe studium przy tej okazji. Barszczewska jako siostra Angelika, rezygnując z tak znanego z jej innych kreacji wytwornego liryzmu na rzecz szlachetnej oschłości zewnętrznej, pod którą tli nieugasły płomień herezjarchiczny, Zofia Małynicz jako pełna zawziętości w trwaniu przy swych przekonaniach Matka Agnieszka, Raciszówna, jako siostra Franciszka, rwąca się do życia, a poddana regule, wzruszająca zwłaszcza w scenie, gdy przywiera do klasztornej ściany, jakby się w nią wtapiając - to tylko najłatwiejsze do zapamiętania głosy w zachwycającym chórze mniszek jansenistek.

Przeciw nim Władysław Hańcza rozwinął całą skalę talentu, wcielając jako arcybiskup Paryża postać dygnitarza kościelnego, światowca i rzecznika władzy w jednej osobie.

LILLA WENEDA

Natomiast benefisem dla recenzenckich przyczepek była "Lilia Weneda" w Ateneum. Z tej obsady, którą widziałem jedynie Izabela Wilczyńska jako Gwinona stanęła całkowicie na wysokości bardzo trudnego zadania. Patos Słowackiego zabrzmiał w jej ustach bez fałszu przy świetnie wypracowanej stylizacji w postawie i geście. Wierzyło się w pasję zdobywczą Gwinony, jej gniew i cierpienie matki, zepsucie, drapieżność i królewskość.

Wilhelm jako Lech i Duriasz jako Derwid mieli bardzo dobre zagrania w ramach przejaskrawionej konwencji, narzuconej przez reżyserię, natomiast niestety przy całym zachwycie dla jej talentu i urody Zembrzuska w papilotach imitujących papierowe lilie nie budziła współczucia dla tytułowej postaci nawet w chwili uduszenia, a już Barbara Pietkiewicz jako Roza była poczciwości dziewczynką z zapałkami, a nie przyszłą matką Popiela.

Wiemy, że Bista to zdolny aktor, ale co by robił biedak w postaci nie wiadomo dlaczego aż tak brzuchatego świętego Gwalberta, gdyby zabrakło wzorów z "Króla Ubu" w Stodole?

Przedstawienie zamazuje całą finezję Słowackiego, tę mieszaninę ironii z patosem, sceptycyzmu z ufnością w trwaniu dziejów. Już nie tylko jako recenzent, ale także jako poeta muszę zaprotestować przeciw takiemu strywializowaniu, zupełnemu odintelektualizowaniu jednego z najbardziej intelektualnych romantyków przez reżysera Jana Kulczyńskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji