Według Hanuszkiewicza
Przykuwa uwagę już okładka - pięknego jak zwykle w Teatrze Miejskim w Gdyni - programu. Wg projektu Zofii de Ines wije się na niej, wśród węży dziewczyna z gitarą obok uroczej harfiarki jak z Andriollego. W tle romantyczne ruiny. To "Lilla Weneda" Juliusza Słowackiego. Ale obok małe literki ostrzegają: "według Hanuszkiewicza" (!!!)
HANUSZKIEWICZ nie po raz pierwszy sięga po klasykę i przerabia ją po swojemu. Czyta ją wiernie, ale transponuje zawsze na swój własny styl teatralny, swoje własne myślenie. Wyszło, na ostatniej premierze, właśnie to, co mamy. Szydło z worka. Słowacki "według Hanuszkiewicza", przerobiony dzięki (z winy?) kompozytora Andrzeja Żylisa na rock operę. Megalomania pana Adama (vide program), skądinąd urocza w kraju fałszywej skromności, położyła się ponurym cieniem na przedstawieniu. Hanuszkiewicz najwyraźniej, prawie na serio, uważa się za starszego i mądrzejszego brata "Julka" Słowackiego. Tu więc przytnie, tam zmieni, ówdzie przyozdobi, gdzie indziej rozświetli to, co uważa za niedorosłe mętniactwo intelektualne. A co dla innych było - i jest nadal - przejawem wieszczego geniuszu.
Wytrawna scenografka Zofia de Ines tym razem zawiodła. Krajobraz sceniczny tworzą wzniesienia ze szmat, horyzont blednie lub rumieni się złowieszczą zorzą krwi. Typ anachronicznych kostiumów, działających na zasadzie zaskoczenia i szoku przypomina stylem pracę Anny Rachel w "WalIensteinie" Schillera na scenie Teatru "Wybrzeże". Tłoczą się militaryści, prześmiewczo ukazane wieśniaczki niby z kabaretu Olgi Lipińskiej. Sroga Gwinona (Małgorzata Talarczyk) ubrana jest jak wzbogacona butikara, śmiało prężąca się w skórach. Osoby starsze z rozrzewnieniem wpatrują się w spodniumy i rozkloszowane od kolan spodnie dzwony z lat młodości przekwitłych dziś dzieci-kwiatów. Te smaczki można by opisywać długo, bo też mnożą się w nieskończoność. Rzecz w tym, że... są niesmaczne.
Wbrew pozorom, Słowacki brzmi dziś niesłychanie współcześnie. Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że jest prekursorem gatunku zwanego fantasy. Dzieło wieszcza wciąż tętni żywą purpurową krwią i nie ma co jej upuszczać w imię naiwnego pacyfizmu. Poza tym, jeśli ktoś czyta i chce oglądać Słowackiego, to właśnie dla jego mistycyzmu, magii i tajemnicy. A nie dla morałów, które jakoś od wieków nie skutkują. Ośmielę się sądzić, że ktoś, kto zachwycał się "Conanem Barbarzyńcą ", zainteresował przygodami i wcieleniami Kane`a byłby też zafascynowany lekturą "Lilli Wenedy". To przecież świat o intensywności jak z filmów Davida Lyncha!
A teatr przerobił wulkan znaczeń i namiętności w mdły i prześmiewczy spektakl "przeciwko wojnie". Chwilami pobrzmiewa tu Brecht, kiedy indziej Beckett. Roza Weneda w wykonaniu Celiny Muzy jest wulgarną przywódczynią gangu z przedmieścia, aspirującego ku satanizmowi. Rola ta, z woli reżysera - wbrew tytułowi - wysunięta jest zresztą na plan pierwszy. Dwunastu Harfiarzy przedstawia oszczędnie jeden, ofiarny Jerzy Stanek z żerdzią na ramionach obwieszoną miniaturkami zdegradowanych harf. Dlaczego zamiast Bogarodzicy na scenie ukazuje się Roza Weneda? Dlaczego zmieniono zakończenie?! Bo przecież tutaj, jak jaki gangster z TV Sat, Lech (Sławomir Lewandowski) kładzie trupem najpierw Polelum (Andrzej T. Żak), a potem Rozę. Wiem natomiast, dlaczego Święty Gwalbert z tekstu Słowackiego w programie występuje jako "Gwalbert zwany świętym". Z woli reżysera Kuba Zaklukiewicz gra kanalię, która wkręca się wszędzie, w wykradzionym ze strychu przebraniu dżentelmena. To prawdziwa kreacja, przejmująca grozą. Świetny duet ze złowieszczym, rozkoszującym się zapachem zła i rozkładu Ślazem (Maciej Gąsiorek). No ale i u
Słowackiego to właśnie Ślaz uruchamia, przez swe sprytne kłamstwa "Czarnej propagandy" krwawe koło historii. Tyle, że jest to jakby kółko uruchamiające przez przypadek - może konieczny? - machinę. Tutaj, spiritus movens, a zarazem jedyny żywy, ocalały.