Artykuły

Po tej chorobie jestem inny

- Muszę się przyznać, że w pewnym momencie, gdy się już tak rozpisałem, to zaczynała mi się podobać ta możliwość własnego, bardzo osobistego komentarza do każdego wydarzenia, które wydawało mi się znaczące - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie z Marią Malatyńską.

Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się pański "Dziennik czasu choroby". Już drugi raz potrafił pan tak na gorąco zamieniać chorobę w literaturę. Ten pierwszy raz to był przed laty literacki rezultat pańskiego zawału serca, a więc inteligentna i zabawna "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce". Na szczęście nie wszystkie pańskie książki muszą mieć taką genezę. Jednak ten podobny drugi raz jest intrygujący.

- Nie planowałem jakiegokolwiek wydawnictwa. Nie myślałem o tym. Ale od samego początku choroby odczuwałem potrzebę opisywania jej. Przypatrywania się jej. Zrozumienia, co się ze mną dzieje. Moja córka przyniosła mi do szpitala duży zeszyt, więc otworzyłem pióro i zacząłem.

Ręcznie? W zeszycie? Przecież nie rozstaje się pan ze swoim laptopem.

- Laptop był, oczywiście, ale on mi zawsze do czegoś innego służy. Tak jest nawet wtedy, gdy piszę scenariusze. Jeśli w nich kreślę sytuację, czy opisuję zwyczajne działania - piszę na komputerze. Ale jeśli bohaterowie wyznają sobie np. miłość lub przeżywają inne, prywatne emocje, to te fragmenty piszę tylko ręcznie i w zeszycie. A tu chodziło przecież o najbardziej prywatne zapiski. Laptop nie rozumie żadnych intymności. A co jest bardziej intymne niż choroba?

Choroba pełni niezwykłą rolę w pańskiej książce. Jest bohaterką, ale jest również punktem wyjścia dla opowieści o czasie, w którym przyszło panu ją przechodzić. Jakby na każdej stronie chciała udowadniać, że i pan, i świat po prostu żyjecie.

- Bo to jest życie, które tak właśnie w tym akurat okresie wygląda. Dzieją się różne wydarzenia wokół, ale też w samym chorym przewartościowują się wszystkie sprawy. Jedne stają się ważne, inne, choć niegdyś o nie walczyliśmy - zupełnie nie są warte uwagi. Rodzi się także jakiś szczególny moment porozumienia z potencjalnym odbiorcą tych wynurzeń. Ja np. zobaczyłem w tym czasie na własne oczy, na czym polega moja popularność. Tyle listów, telefonów, dowodów rozczulającej nieraz sympatii i współodczuwania w chorobie, które otrzymywałem, często od zupełnie nieznanych mi ludzi, nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Specjalne podziękowania umieściłem w tej książce dla tych wszystkich, którzy od początku wierzyli, że mi się uda. Zarażali mnie swoją pewnością, onieśmielali mnie swoimi modlitwami, podtrzymywali na duchu. Dlatego, gdy Wydawnictwo Literackie zaproponowało, by te notatki wydać - wydało mi się to w tym kontekście zrozumiałe i naturalne. I tak to się potoczyło.

Oglądałam pańskie zmagania z boku, więc wiem, że wachlarz pańskich uwag i spostrzeżeń bywał bogaty i dosyć zachłanny. Tematy, które przecież nie wszystkie znalazły się w książce, dyktowało samo życie.

- To się zmieniało. I na pewno obecna, gotowa książka wygląda też inaczej: nie boi się już swojej perspektywy, zyskała formę. Ale pamiętam, jak przez te miesiące miałem w sobie nieraz bardzo dużo potrzeby pisania. Tak się wciągnąłem, że pisałem po cztery, pięć godzin dziennie. Oczywiście to było takie pisanie, że większość czasu siedziałem i myślałem. Wszak główny tytuł tych moich notatek od początku brzmiał "Tak sobie myślę...". Przeto w założeniu były w tym moje przemyślenia. Nie jest łatwo przemyśleć na każdy dzień coś nowego. Nie musi się oczywiście pisać każdego dnia, ale jeśli jest temat, to warto się do niego zbliżyć. A to wszystko to takie tematy, które dotyczyły dnia codziennego i mojego stanu, a także jakiegoś komentarza do wydarzeń zewnętrznych, co jednak jest nieuniknione. Bo chociaż sporo w książce powstawało ze wsłuchiwania się w siebie, to jednak świat bez przerwy do mnie dochodził. Chociaż może inaczej był postrzegany niż normalnie. Nawet wydarzenia codzienne czy afera jakaś z konieczności ulegały uogólnieniu. Mnie nie interesuje sama afera, że np. refundacja leków szwankuje. Tylko: o jakim stanie kondycji nas, Polaków, taka afera świadczy. Bo przecież to przykre, że znowu jesteśmy niechlujni, a z konieczności w takim miejscu myślę, że może ja też taki jestem. Wszak to jest wada, kompleks jakiś narodowy, nie jesteśmy dokładni, genetyczna wada. Zastrzegałem się wprawdzie od początku, że nie chcę pisać o aktualnych wydarzeniach, ale one wciąż wchodzą pod pióro. Zresztą jak nie pisać? Jeśli ktoś by to za rok przeczytał, to musiałby wtedy się zdziwić, że ja niczego nie dostrzegłem i nie skomentowałem. I może zapytałby, dlaczego unikałem takiego tematu. Cały kraj o tym huczy, tylu ludzi to dotyczy, każdy wystaje w aptekach, to trudno nie zabrać głosu. I trudno nie zapytać, czy to naszym skażeniem jest ten wieczny bałagan? Tak, odpowiadam - bo ja też jestem taki, choć mam 1 proc. krwi austriackiej, ale też nieraz coś zawalam. Wspominam o tym jako o przykładowym i okolicznościowym temacie. Ale przecież w tej książce znalazły się różne sprawy.

I to, że ostatnio zgłosił się do mnie Janek Englert, że chce zrobić ze mną taką dwuosobową sztukę dla telewizji. Była ona grana już w Teatrze Narodowym, była to ostatnia rola Zapasiewicza. To jest tekst Sandora Maraia "Żar". Bardzo mi się to spodobało, że o mnie pomyślał, cieszę się, że mam w sobie, jak czuję, coraz więcej siły wewnętrznej, która umożliwia mi powrót do życia. Trzeba więc poprawiać sobie teraz kondycję, być gotowym. Muszę się przyznać, że w pewnym momencie, gdy się już tak rozpisałem, to zaczynała mi się podobać ta możliwość własnego, bardzo osobistego komentarza do każdego wydarzenia, które wydawało mi się znaczące. Pamiętam, jak napisałem o aferze ACTA, że jest to prawdziwy konflikt pokoleń. I ci młodzi, którzy się kompletnie niczym nie interesują, żadną polityką, żadnymi partiami, niczym, nagle poczuli, że coś weszło na ich własność. Dlatego protest był i w Limanowej, i w Krakowie, i w Kielcach, i w Warszawie. A z drugiej strony, jakże bolesne jest to, że paru ludzi w dresach potrafi sparaliżować państwo. Komentowałem też polskie oczekiwania na Oscara dla Agnieszki Holland. I różne inne sprawy również. Niemal fizycznie czułem, jak pod wpływem wiosny w naturze i nadziei we mnie zmieniają się w człowieku tematy, które stają się istotne. Jest ich dużo, są nieraz mało konkretne i stwarzają potrzebę wewnętrznego uszeregowania ich w jakimkolwiek porządku. Odmarza nam wyobraźnia czy napływają nowe siły i zaczyna się normalny ruch w naturze?

Ale przyszedł czas, gdy książka zaczęła powstawać równolegle do pańskiego, trochę także publicznego, powracania do życia. Czy ją to zmieniło?

- Pewnie tak, jakby potencjalni Czytelnicy znaleźli się w jej obrębie. Pamiętam, jakim mocnym echem odbił się mój wywiad telewizyjny. Tłumy pisały, że im pomogłem, że się popłakali, więc przesyłają mi przepisy na uzdrowienie. Nawet cieciorką albo wodą utlenioną. A ja mówiłem np. o tym, jakie cele sobie stawiać w czasie choroby. Że nie można mieć dalekowzrocznych celów, ale malutkie, bliskie. Na przykład wyszedłem z psem na spacer - już jest dobrze. Albo zrobiłem dwa przysiady - już jest lepiej. To są cele. Ludzie oglądali przed telewizorem i płakali, nawet lekarze powiedzieli: pan ma tyle energii, że pan wróci. A książka notowała to, co pod powierzchnią: że każdy dzień to ćwiczenie w cierpliwości. Nikt nie powie mi: panie Jerzy jest lepiej - tylko zbierają materiał. Ale książka potrafi odnotować, kiedy coś zmieniło się w moim losie, bo lekarze z Gliwic uwierzyli, że mogą mnie wyleczyć. A lekarz z Zakopanego uratował mi życie.

Najwięcej cierpię w tej chorobie z powodu efektów ubocznych. Zupełnie nieonkologicznie. Między leczeniem onkologicznym przeszedłem cztery inne operacje. To są problemy, które odnotowuję. Tu tran, tu buraki na krew, kieliszek wina wolno, więcej nie, bo następuje zakwaszenie organizmu, a kwas to pożywka dla raka. Trzeba zjadać takie niedobre rzeczy jak kasza jaglana co rano. Ale to człowieka trzyma. A tu przychodzi propozycja z Włoch z atrakcyjną rolą do zagrania. Książka odnotowuje więc wszystko, a we mnie rośnie pytanie: czy by się udało wyjechać do Włoch? Tak dzisiaj nawet mówię do żony Basi, jak to jest, że człowiek uczciwą pracą doszedł do tego, że cię lubią, pamiętają o tobie. Że nowa rola przychodzi, nie piszą: przyjedź pan na jakiś casting, tylko już przychodzi konkretna propozycja. I piszą, że będzie ogromną radością dla reżysera zaproszenie pana do tego filmu. To aż się chce grać. I jeszcze z tak popularnym aktorem włoskim jak Gigi Proietti.

Nieraz w książce znalazły się odpryski wielkich wydarzeń, jak np. po śmierci Wisławy Szymborskiej, gdy zobaczyłem w jakimś tekście jej zdjęcie z czasów szkolnych, w mundurku od ss. urszulanek. I przeczytałem, że ona była z roku mojej mamy. Może razem chodziły do klasy? Może spotykały się na korytarzach? Nawet podobne, bo takie chudzinki. W tym samym gmachu się spotykały, gdzie później była nasza szkoła teatralna i szkoła muzyczna, do której chodziła moja żona... A równocześnie zdaję sobie sprawę i książka też o tym "wie", że jest w moim i w każdym takim organizmie taki okres wyczekiwania, całe życie tak będzie, będą się zbliżać okresy kontroli, nie mam już nawet stresu żadnego.

Teraz najważniejszą rzeczą staje się działanie nawet zabawne, czyli zwężanie mi wszystkich ubrań. Nawet te, które kupowałem przed rokiem, do filmu Morettiego są za szerokie. A ja przecież już nigdy nie wrócę do tamtych kilogramów. Nie chcę zresztą, ale i nie mam szans, aby ważyć ponad 90 kg, jak ważyłem, bo przecież pewnych rzeczy nie wolno mi jeść, nie mogę pić żadnego alkoholu, nawet wina, więc nawet, jak będę zdrowy, to będę miał zupełnie inną figurę.

Mówi pan o aktualności wątków, o doraźności doznań, ale przecież trzeba było sobie narzucić także i jakieś ramy czasowe. Skąd pan wiedział, w którym momencie pańskich obecnych przeżyć tę książkę trzeba zakończyć?

- Bo już sam poczułem, że moje zdania są coraz krótsze, że sam się zbieram... Zresztą Wydawnictwo Literackie mnie w pewnym momencie zaczęło poganiać, więc powiedziałem im, że skończy się na urodzinach wnuczki. Miała się urodzić, jak wiedzieliśmy od dawna, wprost na moje 65. urodziny, więc to nawet dobrze się złożyło, że pisanie zaczęło się od choroby i zagrożenia życia - a skończyło narodzeniem się nowego życia. Najważniejsze moje działanie - to było więc w pewnym momencie rzeczywiście kończenie tej książki. Codzienna robota, ponieważ tak szybko wydawnictwo chciało ją wydać. To jest zabójcze tempo. Niemal do końca odbywały się ostatnie korekty. A ja jeszcze coś dopisywałem, coś zmieniałem, pod wpływem jakichś sugestii. I potem wreszcie nastąpił taki moment pustki zupełnej, że nic nie muszę, nie muszę nawet pióra otwierać. Dobry moment. Takiego kompletnego spełnienia. Że się coś zrobiło i można przez chwilę odpocząć. Chociaż ja nie umiem odpoczywać i to jest mój problem. Ale film promocyjny nagrałem, audiobooka zacząłem czytać, mam opracowany plan powrotu do życia.

Przewalczył pan chorobę, odnotował pan ją w książce, ale czy pod jej wpływem pan sam się nie zmienił?

- Ależ zmieniłem się, i to bardzo! I o tym też napisałem w książce. A gdybym miał wymienić taką moją najbardziej podstawową cechę teraz, to zmiana nastąpiła w motoryce mojego istnienia. Ja zawsze byłem ogromnie ekspansywny. Nienasycony, szukający po omacku, do przodu, w biegu. I tu jest różnica. Bo teraz bardziej jestem obserwatorem. Ale i spokojnie czekam. Co do mnie jeszcze przyjdzie? Jak przychodzi, to ja wyzwanie przyjmuję. Ale nie szukam, nie pędzę. Nie zmniejszyły się moja odwaga i ryzyko twórcze, ale to nie jest tak, że ja się pcham. I to jest już nowa cecha charakteru. Ale ten stan wyczekiwania jest bardzo ciekawy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji