Artykuły

... Gdy płoną lasy* - albo zaduma nad "Lillą Wenedą"

Słowacki "pisał Mickiewicza", Skuszanka pisze Słowackiego. Mickiewicz stworzył "Redutę Ordona" na fałszywą wieść o wysadzeniu się bohatera w powietrze i potem Ordon miał kłopoty: nie mógł dowieść, że żyje, albo uważano, iż jego życie jest nietaktem... Słowacki spłodził "Lillę Wenedę" pod wrażeniem nagrobka Julii Alpinuli, dziewicy lat 23, "bogów awentyńskich kapłanki", która "wyprosić ojca od śmierci nie mogła"... Przejął się jej losem srodze, nie wiedząc, że nagrobek jest falsyfikatem z wieku XVI. Żadnej takiej Julii Alpinuli nie było... Jest natomiast "Lilla Weneda" i ta spokoju, widać, Skuszance nie daje, skoro po raz wtóry się do jej inscenizacji zabrała.

Istnieje pogląd, że "Lilla", choć to tragedia "z czasów baśniowych" - stanowi echo klęski Powstania Listopadowego, które zwyciężyć mogło a upadło z winy wodzów Niejeden z nich był bowiem "bratem Rolanda a praszczurem Sobieskiego, człowiekiem silnej ręki i Molierowskiej w domostwie słabości; kontusz mu włożyć i buty czerwone... kontusz mu włożyć i żupan, niechaj panuje - bez jutra". Któż to był pierwszym piewcą kontusza i żupana, Rolanda, u którego

ręka szybciej biega, niż myśl? Adam!

Twierdził Kleiner, że Słowacki "Celtami uczynił Wenedów, gdy Lechitów upodobnił do awanturniczych germańskich Normanów". Onże Kleiner w Wenedach widzi "praojców wszystkiego, co w Polsce wyższe, szlachetne, bohaterskie; Lechici natomiast to praojcowie polskich wad szlacheckich". Nic tedy dziwnego, że Słowacki uznał siebie i Krasińskiego za "dwóch Wenedów"... Ogłosiwszy się raz Wenedem, drugim razem wyznał: "wziąłem jedną z harf wenedyjskich do ręki i przyrzekłem duchom powieść wierną i nagą, jaka się posągowym nieszczęściom należy"...

Owo "posągowe nieszczęście" dotknęło zmyśloną Julię Alpinulę, jak kiedyś, powiedzmy, Antygonę, i wcale, ale to wcale nie oznacza tu klęski Powstania Listopadowego! Choć los osobisty Słowackiego, ucieczka z Powstania, potem wyrzuty sumienia z jednej a próby wyjaśnienia przyczyn ucieczki z drugiej strony mogą ustawiać "Lillę" w kręgu tej problematyki moralnej, przeniesionej jednak poza czas i historię!

Mickiewicz też do powstania nie dojechał, ugrzązłszy w "falbonach" pań w Poznańskiem - a rząd dusz dostał! Słowacki pragnął, bardzo pragnął, mieć bodaj część tej władzy, jaką miał nad rodakami Adam. Był rzeczywiście "rozdwojony w sobie" - między pogardą dla tych, którzy go nie rozumieli a pragnieniem przewodzenia im myślą swoją.

Oto jak Lechita Sygoń opisuje Derwida: "Wódz ten dwie głowy ma na jednym ciele... Czasem się obie głowy razem schodzą... Czasem się jedna** zaiskrzona ciska Z wściekłością węża na ludzi - a druga Patrzy spokojnie i Szuka oczyma Serc w naszych piersiach..." Mickiewicz się nie ciskał "na ludzi", bo znalazł serca w piersiach rodaków, Słowacki się ciskał a serca nie znalazł. Któż tedy mógł tego serca szukać swoją drugą, spokojniejszą głową?

W "Grobie Agamemnona" dołączonym do "Lilli" Słowacki mówi przecie: "To los mój senne królestwa posiadać, Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych..." Nie mówi-ż to jasno kim jest Derwid, król sennego (tzn. majaczonego) królestwa, bard słuchaczów głuchych?

Ale Skuszanka już w swoim przedstawieniu krakowskim, kazała przerobić Derwida na posąg Mickiewicza, cały spiżowy, co właśnie zszedł z cokołu, niczym Komandor w "Don Juanie". W Teatrze Narodowym Derwid nadal jest Mickiewiczem, tyle, że w szarym żakiecie i sztuczkowych spodniach; strój mu scodzienniał... pomysł pozostał niepojęty!

"Grób Agamemnona" jest listem przewodnim ale NIE kluczem do "Lilli"!

Adam gości w pustych sercach, gdy Juliusz nie znalazł z rodakami wspólnego języka, bo bezmyślni więc jest i smutny, i sam pełen winy. Do kogóż są adresowane wersy 115-120, jeśli nie do Adama? "Przeklnij, lecz ciebie przepędzi ma dusza Jak eumenida - przez wężowe rózgi, Boś ty jedyny syn Prometeusza: Sęp ci wyjada nie serce - lecz mózgi. Choć muzę moją w twojej krwi zaszargam Sięgnę do wnętrza twych trzew - i zatargam". Któż to ów jedyny syn Prometeusza owego czasu? Adam!

Dowód: "Szczeknij z boleści i przeklinaj syna, Lecz wiedz, że ręka przekleństw wyciągnięta Nade mną -zwinie się w łęk jak gadzina I z ramion ci się odkruszy zeschnięta, I w proch ją czarne szatany rozchwycą; Bo nie masz władzy przekląć - niewolnico!" Nie uważałże się Juliusz w młodości pierwszej za syna Adamowego? Nie przeklął-że Adam tego syna, odbierając mu prawo do miana poety? Nie "łudził cara jak wąż"? "Już osądzony, śpiewam jak łabędzie" powiada Juliusz dalej. Przez kogóż osądzony? Przez Polskę? Ta go wszak prawie nie znała. A dalej: "O romantyczna muzo, na kolana!" Do jakiej-że to muzy ten rozkaz kierowany? Nie do własnej. Jedna była wtenczas muza romantyczna, panująca, Jego, Adama, a on do niej: na kolana! On, bard Wenedów! Jeżeli się tu komu kłoni to jedno cieniom Kochanowskiego: "Bo ja ukłony mam tu dla tej góry Od lipy wonnej klasycznego Jana...["]

Sama inscenizacja, poza żupanami i czerwonymi butami przeniesionymi z listu do Krasińskiego, nie zaś z samego dramatu, idzie tropem przedstawienia krakowskiego. Ta sama dekoracja - wysoka, obszerna komnata zwężająca się ku górze jak kopuła, z głębokimi niszami, wypełniona meblami: stoły, ławy, krzesła. U Słowackiego akcja toczy się w "obszernej grocie wykopanej z ziemi" "z dziurami okrągłemi w ścianach", albo "w polu przy lesie", albo w "polu nad Gopłem", baśniowo, osjanicznie, szekspirowsko, poetycznie... Skuszanka, wziąwszy dosłownie owe żupany i czerwone buty, (gdy Słowackiemu szło o niezmienną naturę Lechitów, nie o ich strój), kazała ubrać Gwinonę w suknie George Sand, włożywszy jej na głowę cylinder, jaki nosił w Rosji Puszkin a w Warszawie Fredro. Damy: zwiewna jak z pędów lilii poleskich Lilla, Roza natomiast ukuta z piorunów i błyskawic, otulona chmurą (suknia czarno-czerwona). Lelum i Polelum noszą miecz, wielką tarczę z orłem, i czaka żołnierzy Wysockiego...

Lechici, owi "barbarzyńcy o głowach niemyślących" (Kleiner) masakrują Wenedów, którzy "reprezentują sferę duchową samego twórcy", choć to "dusze chore" na "słabość wewnętrzną" a twórca czuł w sobie samego Króla Ducha... Nie ma znaczenia, że cała ta gra w okrucieństwo, wieszczenie etc. nie tyle z lilii białoruskich soki ciągnie co z Szekspira, bo Skuszanka w swoim "pisaniu Słowackiego" poszła bardzo daleko - przeciw Słowackiemu. Cięcia są bezlitosne, tekst zmienia oblicze.

Nie bardzo wiadomo w końcu o co chodzi tak cylindrycznej Gwinonie w tym salonie i czemu ona kazała oślepić biednego Mickiewicza, czemu się ten szlagon Lech (Pyrkosz) miota na tak patriotycznie odzianych Wenedów? Wiadomo tylko, że Ślaz jest przytomny, inteligentny, i widząc ten cały bezsens i bałagan ślizga się i odżegnuje od wszystkiego, jako ta "mrówka mniejsza". Ten Ślaz (znakomity w nim Wieńczysław Gliński, jego popisowa rola) to najbardziej... ludzka postać w całej galerii typów wlokących za sobą tren historycznych komentarzy nieznanych osobom postronnym (w kulturze) więc zamazanych. Kto się bo może np. dopatrzyć w Gwalbercie (Józefa Nalberczaka) świętego albo że został napisany z zemsty na Papieżu Grzegorzu VI za jego bullę przeciw Powstaniu? Gwalbert Nalberczaka przypomina zdziadziałego Zagłobę; satyry na ludzi Kościoła ("który posiada prawdę religijną, ale... reprezentanci jego bywają jednostkami małej wartości i... w sprawach świeckich dają dowody bezsilności i braku orientacji" (można się w nim dopatrzeć tylko poprzez medium Juliusza Kleinera. Gwalbert został przez Skuszankę zlikwidowany, zanim się porządnie skompromitował... (kolaboracją z Lechitami).

Ale to przedstawienie ma swoje wyraźne przesłanie. Okrutna baśń osjaniczno-szekspirowska przeradza się pod jej palcami w walną rozprawę z nami, o nas, co sobie wydłubujemy oczy, odbieramy siłodajne harfy wieszcze, a produkujemy raz po raz Ślazów i Gwalbertów, Gwinony i Lechów co prześladują uchowionych Derwidów i nie pozwalają żyć wrażliwy córkom naszym, Lillom. Nie wiedzieć przy tym kto kim i w imię mianowicie czego?

Teatr Skuszanki ma już swoją markę, stworzyła wiele przedstawień znakomitych, ale ta "Lilla Weneda" musi zająć miejsce szczególne: jej "Słowacki" z kretesem opuścił teatr romantyczny a wszedł bez pukania do teatru absurdu. Lechici-szlachta latający z szablami po sali z wnękami, jak po polu nad Gopłem, Turek (Jerzy), który powiada, że topór nie może obciąć włosów, bo on (nie topór) jest łysy a łysy wcale nie jest - to są sygnały, że pani reżyser przeniosła nas, z cicha pękł, w krainę makabreski wywiedzionej z E. Bonda (Lir) w zonę absurdesek Arrabala przekręconego podszewką na wierzch przez Szajnę. Absurd zaczyna się od kostiumów, reszta jest pochodną. Dodatkowy kłopot, gdy stawka na zupełną umowność staje zdmuchnięta przez prawdziwy piorun albo wicher. Dosyć bo, żeby jakaś postać ogłosiła, że zaraz uderzy piorun albo zawyje wicher i już w salonie wyje straszny wicher, uderza piorun i Lechici razem z Wenedami wpadają w prawdziwą panikę. Pewność, że się bawimy w teatr absurdu pryska, bo wicher jest wicher, nie tak jak łysina owłosionego Turka.

Niekonsekwencje reżyserki mogą, rzecz jasna, być dziećmi samego utworu, w którym zobaczono już tyle, że więcej zobaczyć nie można, nie ujrzano zaś - Boże przebacz - egzaltowanej ucieczki Słowackiego od doraźnej przyziemności, w jakiej żyło emigracyjne polactwo, odrzucając wszystko, co spod pióra tego outsidera do roku 1840 wyszło. Że to ucieczka - sam powiedział: "... ile razy bowiem zetknę się z rzeczywistymi rzeczami, opadają mi skrzydła..." Pofrunął nad bajkowe Gopło, a Skuszanka cabas go na lasso i z powrotem na ziemię, żeby ujrzał w swoim nieszczęsnym a ukochanym Derwidzie znienawidzonego nienawistnika - Mickiewicza. To jest prawdziwy Teatr 0krucieństwa...

Jakkolwiek nie mam do "Lilli Wenedy" nabożnego stosunku a podziwem dramaturga darzę w niej tylko postać Ślaza (bo jest napisany po szekspirowsku, genialnie) rad bym zobaczył kiedyś "Lillę" dokładnie tak, jak ją Słowacki oczyma swojej wyobraźni widział. Grota to grota, pole to pole, zamek to zamek, Weneda to Weneda, Lechita to Lechita (w strojach z "czasów baśniowych"), a całą wiedzę o tym, czym jest Lelum i Polelum, to ja już ze sobą przyniosę do teatru sam.

Skojarzenia Słowackiego z listu "Do autora Irydiona" są tak oddalone od realizacji teatralnej jak Lelum i Polelum od generałów Powstania. Ci dwaj są po prostu poczciwymi żołnierzami, którzy giną przykładnie w sprawiedliwej wojnie za kraj i ani im w głowie przewrotność, strach przed demokratami i Mochnackim. Snuć można wokół tej "Lilli" i takie domysły, że Lechici to szlachta a Wenedowie to chłopi. Można widzieć w Lechitach Targowicę a u Wenedów Konfederatów Barskich albo na opak, wszystko razem dokładnie bez sensu! Dlaczego nie można tylko potraktować tej baśni jako baśni i pozwolić ludziom na skojarzenia dowolne? Inteligentny widz przecież pojmie, że idzie tu o konflikt między Myślą i Siłą, bez wzgl na to, czy Lechici to najeźdźcy a Wenedowie to lud tubylczy. Czyż nie można oddawać zmarłym wieszczom szacunku po prostu okazując im szacunek? (zaufanie?)

Jest mi przy tym obojętne, czy Słowacki szczerze uważał się za prawdziwego Weneda, choć już - jako Lambro (1833) wyrzucał sobie, że "nie zginął, kiedy wszyscy zginęli..."

*) Powiedzenie "nie czas żałować róż, gdy płoną lasy" z "Lilli Wenedy" wypada...

**) W wydaniu pod red. J. Krzyżanowskiego, Oss. 1952 jest "jednak" - wg mnie oczywisty błąd przepisywacza albo drukarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji