Artykuły

Salon paryski przy ulicy Godot

W roku 1837 prefekt policji paryskiej, donosił swemu ministrowi spraw wewnętrznych, że: "Koło z ulicy Godot-de-Mauroy sygnalizowano jako środowisko Towarzystwa Kosynierów. Towarzystwo Kosynierów jest dla arystokracji polskiej, która podniosła oręż powstania przeciw Rosji, tym czym Towarzystwo Demokratyczne dla większości imigracji. Są to dwa obozy działające w sprawach narodowych, lecz każdy z osobna, w razie powodzenia, dąży do spożytkowania owoców swego zwycięstwa".

Oczywiście notatka ta nie interesowałaby nas może specjalnie, gdyby nie to, że owo Koło było jednym z klubów polskich działających na terenie Paryża. I to klubem szczególnym, do niego bowiem zapisał się w 1839 roku, po przyjeździe do miasta Juliusz Słowacki, dość osamotniony wśród popowstaniowej imigracji. Otóż gdyby sobie nagle wyobrazić, że w owym klubie przy rue Godot-de-Mauroy postanowiono zorganizować przedstawienie najnowszej sztuki młodego poety "Lilla Weneda" - to utrudno przypuścić, że mogłoby ono odbiegać od tego, co pokazała w swym świetnym spektaklu Krystyna Skuszanka. Skuszanka bowiem władowała całą tragedię w ramy salonowej, bardzo dystyngowanej zabawy, która w miarę rozwoju sytuacji pochłania coraz bardziej jej uczestników, wciąga, każe zapomnieć o otoczeniu, przenosi w inną rzeczywistość. Inną, lecz jeno z anegdoty, jako że w końcu cały spektakl jest kolejnym z potępieńczych swarów na bruku paryskim wiedzionych. Swarów o przyczynach klęski i drogach do wolności. I nomen-omen włazi nam ten Godot z nazwy ulicy niczym symbol jałowego wyczekiwania zmiany, wyczekiwania cudu, z którego powstanie Polska ludzi sprawiedliwych, dobrych, anielska i tęczowa.

Pomysł Skuszanki takiego, przez salon paryski, odczytania "Lilli Wenedy" jest nie tylko pomysłem ciekawym i nowym, ale szczęśliwym. Przywraca on ahistorycznej przypowieści jej historyczny wymiar. A że praca inscenizatorska wykonana została z godną podkreślenia konsekwencją, precyzją i subtelnością, że niezwykle sprawnie operowano zbiorowością, grupą, że potrafiono zapewnić równoczesne funkcjonowanie obu warstwom zamysłu (tzn. "salonowemu" i "teatralnemu" - jako że rzecz się staje automatycznie teatrem w teatrze) - przeto efekt spektaklu jest zaskakująco mocny. Mimo jego formy skłaniającej się raz po raz ku teatrowi rapsodycznemu. Skuszanka niekiedy przejawia w swych przedstawieniach nadmierne rozmiłowanie w estetyżmte. Tu utrzymuje spektakl w ramach surowych, choć pięknych, obrazów nie dbając o wysmakowane ozdobniki. Dzięki temu też nacechowany jest on jakąś siłą wewnętrzną.

Zamysł reżyserski Skuszanki wsparło wytrawne aktorstwo tzw. szkoły krakowskiej w najlepszym tego słowa pojęciu. Wykonawcy poszczególnych postaci doskonale zrozumieli ich dwoisty charakter i w sposób wyraźny, a przecież bez natręctwa umieli pokazać nam proces przeistaczania się "gości salonu" w "postacie dramy".

Jak zwykle świetna była Anna Lutosławska. Jej Roza Weneda bardziej podobna była zagniewanej bogini z greckiego Olimpu niż kapłance dzikiego szczepu, lecz to właśnie wybornie pasowało do salonowej konwencji. Subtelny wdzięk i liryzm bez płaczliwej nuty cechował Lillę Wenedę w wykonaniu Urszuli Popiel; brutalną (upodobnioną nieco do pani Sand) Gwinoną była Halina Gryglaszewska, której też należą się gratulacje za rolę; Wojciech Ziętarski grał może najostrzej w tym zespole, ale jego Ślaz był tak kapitalną postacią, że można mu darować pewne wyłamania się z ogólnej konwencji; Jacek Andrucki i St. Elsner z powodzeniem stworzyli dwugłowego wodza: Lelum i Polelum. Najsłabiej wypadł, zbyt w tym gronie koturnowy, Derwid, czyli Jerzy Sagan.

W sumie świetny spektakl Skuszanki! Świetna wizytówka Teatru Słowackiego.

Dlaczego tylko jeden raz?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji