Artykuły

"Lilla Weneda" i "Końcówka"

Znakomite przedstawienie krakowskiego Teatru Starego z naszego repertuaru romantycznego swą zasłużoną sławą odsunęły nieco w cień "Lillę Wenedę" z Teatru im. J. Słowackiego. A jednak koncepcja reżyserska Krystyny Skuszanki wraz z jej układem tekstu wydaje się rewelacją w scenicznych dziejach tej tragedii. Dziejach - dodajmy - niezbyt szczęśliwych, bo żadne przedstawienie "Lilli Wenedy" nie upamiętniło się trwale w historii teatru (poza pierwszym powojennym w Teatrze Polskim, w roku 1946, ale to całkiem z innych względów).

Tyle już napisano o zaskakujących wartościach pomysłu Skuszanki, że nie wypada tego powtarzać, nie tu zresztą na to miejsce. Zdumiewające, - jak ten spektakl przy całkowitej zmianie wizji scenicznej pozostał wierny myśli Słowackiego. Właśnie myśli. Znaliśmy ją z przekonujących komentarzy historyczno-literackich - o problemach związanych z powstaniem listopadowym, o sercem gryzącej krytyce polskiej społeczności, o potępieńczych swarach, o klęsce i nadziei, o ślepych złudach wiar i bezmyślności i o innych jeszcze sprawach. Ale na scenie tego wszystkiego się nie chwytało, przenikliwa myśl gubiła się w dość nieznośnej historii przybranej w baśniowe, pseudoprasłowiańskie kostiumy.

W spektaklu Skuszanki jakby Kordian spojrzał: "Oto Polska - działaj teraz!" z perspektywy nie Mont Blanc ale "Grobu Agamemnona", tego najostrzejszego, a może i najgorętszego poematu Słowackiego. Tu dopiero okazuje się jasno, dlaczego poeta połączył -"Grób Agamemnona" z "Lillą Wenedą" i jakimi nićmi wiązały się utwory cyklu listopadowego. W salonie czy klubie towarzyskim na emigracji rozgrywa się we współczesnych dla tamtej epoki strojach ni to szopka na motywach słowiańskiej mitologii, ni to psychodrama rozbijająca różne skamienieliny umysłowe i uczuciowe, ni to żarliwy moralitet narodowy. Moralitet ten nie głaszcze łatwymi pochlebstwami, rzuca gorzkie prawdy ludziom, którym sęp wyjada nie serca, lecz mózgi: Nastrój romantyczny, (piękna scenografia Władysława Wigury, Chopin), nastrój poetycki i polityczny narastają tu wśród układów scenicznych zmienianych z niezwykłą precyzją reżyserską.

Szkoda, że pod względem aktorskim przedstawienie nie wytrzymuje tego wysokiego tonu. Zwłaszcza w Warszawie w innych warunkach lokalowych i akustycznych mankamenty wystąpiły wyraźniej niż na macierzystej scenie w Krakowie. Niemniej podziwialiśmy wielką kreację Haliny Gryglaszewskiej (Gwinona), brawurową grę Wojciecha Ziętarskiego (Ślaz), siłę wyrazu Anny Lutosławskiej (Roza Weneda), urok i prostotę Urszuli Popiel (Lilia Weneda), dyskretny komizm Mariana Cebulskiego (Święty Gwalbert).

Drugie przedstawienie, jakie zaprezentował w Warszawie Teatr im. J. Słowackiego, to "Końcówka" Samuela Becketta w reżyserii Jerzego Krasowskiego i scenografii Wojciecha Krakowskiego. Wielkość Becketta, odkąd stał się klasykiem, jaśnieje pełnym blaskiem - jako wyraziciela całej, już minionej epoki w teatrze, w literaturze, w życiu. Nikt jak on nie sięgnął tak głęboko i tak tragicznie do odwiecznie niepokojących ludzi spraw ostatecznych życia i śmierci. Tragedia istnienia, dramat człowieka od urodzenia skazanego na śmierć, beznadziejność wegetacji, straszliwość stopniowego rozpadu materii - to wszystko w "Końcówce" znajduje niezwykle przejmujący wyraz w kondensacji i obrazowości teatralnej. A jednak Beckettowski bohater nawet w rozegraniu ohydnej końcówki nędznego życia jest do niego szaleńczo przywiązany, chciałby je za wszelką cenę przedłużyć. We wspomnieniach trzyma się mimo wszystko jasnych w nim momentów, szuka ostoi w drugim człowieku, tęskni bodaj za dotykiem jego rąk, za jego obecnością, bez której jest tylko samotność i śmierć.

Te momenty solidarności ludzkiej zostały w przedstawieniu Krasowskiego szczególnie podkreślone. Aktorzy wydobywają je bardzo sugestywnie. Maja Komorowska gra Hamma, zbrzydzona w kobieco-męski stwór człowieczy, rozpadający się w materii, zastygający w rozkładzie i śmierci, ostatnim wysiłkiem świadomości pragnąc uratować jakąś ludzką godność. Jedna z tych kreacji, które długo zostają w pamięci. Na równym poziomie partnerstwa aktorskiego pozostaje Witold Pyrkosz jako Clov - żałosny, z ukrytym ciepłem wewnętrznym i współczuciem, młody, a więc jeszcze z nadzieją czy też złudą nadziei przeżycia czegoś w życiu. Edward Kaczkowski i Krystyna Hanzel jako Nagg i Neli właściwie uzupełniają świetny kwartet aktorski.

Końcową pointą był "Akt bez słów", w którym - jak tytuł wskazuje - Beckett rolę słowa zredukował do zera. Bardzo ładnie i wyraziście zagrał to Paweł Galia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji