Artykuły

Dramat od nowa skonstruowany

Zdumiewające i szokujące jest to przedstawienie na scenie Teatru im. Słowackiego. Mówiąc przedstawienie "Lilli Wenedy" - bylibyśmy niezupełnie ściśli. Owszem, mamy tu ten dramat prawie w kompletnym zarysie, choć w zupełnie innej scenerii niż ją Słowacki napisał. Ale mamy też o wiele więcej niż to, co przywykliśmy nazywać wystawieniem "Lilli Wenedy". Nie chodzi przy tym o inne teksty poety - jest ich w przedstawieniu kilka, ale znowu nie tak wiele, żeby można było mówić o widowisku pod tytułem "Słowacki" w typie znanych spektakli Adama Hanuszkiewicza. Afisz mówi po prostu "Lilla Weneda" Słowackiego. Pozostańmy więc umownie przy takim nazwaniu, ale pamiętajmy, że mamy tu do czynienia z "Lilli Wenedy" kreacją szczególną, pomyślaną w sposób prawdziwie i głęboko nowatorski, konstruujący na scenie tę tragedię Słowackiego właściwie całkiem na nowo.

"Lillę Wenedę" można było odczytywać różnie, bo nałożyło się w niej na siebie kilka warstw myślowych. Ale każde z tych tradycyjnych odczytań wydawało się niepełne, niekonsekwentne, niedoskonałe. W rezultacie przekonanie o niedoskonałości przerzucało się na cały utwór. Nawet Juliusz Kleiner, który notabene cenił go bardzo wysoko, również miał trudności interpretacyjne. Musiał na przykład w pewnej chwili swego wywodu analitycznego stwierdzić: "Myśl o zagładzie, o śmierci włada w utworze - i aż trudno sobie uprzytomnić, że stworzony przez poetę jako oddźwięk roku 1831 mit o zagładzie narodu to zarazem mit o początku państwa polskiego".

Teatry odstraszała "Lilla Weneda", zwłaszcza w ostatnich latach, swoją osjaniczną (od poematów Osjana) i wagnerowską (choć powstała przed Wagnerem) formą operowej baśni, z którą nie wiadomo było co robić. Ale równocześnie niepokoiła i zastanawiała wieloma elementami treści.

Treści te zwasze wymagały komentarza, historyczno-literackiej interpretacji. Komentować łatwo było jednak na papierze - bardzo trudno na scenie. Tym bardziej że kanony estetyczne teatru jeszcze do niedawna głosiły, że inscenizować należy sam utwór, nie zaś komentarz do niego. "Lilla Weneda" bez komentarza, grana tak jak ją autor napisał, krwawą, pełną trupów bajką. Jej treść mogła się widzom luźno z czymś kojarzyć (na przykład z tragedią powstania warszawskiego, jak to było z przedstawieniem Osterwy w odbudowanym Teatrze Polskim w 1946 roku), ale bez historyczno-literackiego komentarza nikt nie mógł wiedzieć o czym naprawdę mówi w tym dramacie Słowacki.

Autorka najnowszej krakowskiej inscenizacji, Krystyna Skuszanka, postanowiła zdecydowanie zerwać z przedstawianiem baśni i dać na scenie wyraźną odpowiedź o czym i o kim mówi poeta w "Lilli Wenedzie". Określić to i upostaciować. Czy znaczy to, że inscenizuje komentarz? W pewnym sensie oczywiście tak - i stanowi to śmiałe przekroczenie wspomnianych kanonów estetycznych. Przekroczenie uwieńczone sukcesem. Kiedy zaś sukces przychodzi wbrew kanonom - tym gorzej dla tych ostatnich. Sukces może być tylko wypadkiem jednostkowym, ale może też dyktować nowe kanony i wtedy nazywa się nowatorstwem. Ale Skuszanka daje w swoim przedstawieniu coś więcej niż komentarz do "Lilli Wenedy". Daje nowe usytuowanie całego dramatu i nową jego sceniczną konstrukcję.

Główny komentarz znalazła Skuszanka w "Grobie Agamemnona". Jak wiadomo, Słowacki umieścił ten poemat razem z "Lillą Wenedą" w pierwszym jej wydaniu, "na końcu księgi", "niby chór ostatni, śpiewany przez poetę" - jak sam pisze w "Liście do Autora Irydiona" zamieszczonym przed tekstem dramatu. Na to, że "Grób Agamemnona" może być traktowany jako komentarz do "Lilli Wenedy", zwracał już uwagę Kleiner. Zresztą fragment listu dedykacyjnego do Krasińskiego wskazuje na to wyraźnie. Skuszanka wyciągnęła pełne i daleko idące konsekwencje z tego faktu. Strofy "Grobu Agamemnona" mówione przez postać, w której rozpoznajemy Kordiana, kończą jej "Lillę Wenedę". Ale nie w tym sprawa główna. Treść i ton "Grobu Agamemnona" wskazały jej, o kim jest cała "Lilla Weneda". Że jest o współczesnych Słowackiemu Polakach, współczesnych bardzo ściśle, bo o Polakach roku 1839, w którym to oba utwory powstały. O Polakach niedobitkach powstania listopadowego, emigrantach paryskich, bo do nich przede wszystkim skierowany jest "Grób Agamemnona". O Polakach i Polsce Anno 1839 - "niewolnicy", "służebnicy cudzej".

Krystyna Skuszanka pisze w "Notatkach do inscenizacji" zamieszczonych w programie: "Paryż 1839. Klub emigracyjny - kawiarnia literacka Polaków. Seans polskiej duszy z uwielbianym wieszczem, Królem Harfiarzy. - Spojrzenie oczyma Kordiana na sytuację polskiej emigracji tych lat, na jej jałowe spory o przywództwo dusz stwarzało perspektywę narodzin sarkastycznego dramatu - tragiszopki, której głównym motywem stawał się podejrzany spór o harfę".

To fragment komentarza do inscenizacji. Na scenie wszystko się z nim zgadza. Oto wielki salon, którego ściany przypominają grobowiec. Siedzą trzy grupy postaci. Po prawej Wenedzi, po lewej Lechici, pośrodku "nabożne centrum": Święty Gwalbert i Ślaz, i jeszcze jakiś Mężczyzna, Dama, Dziewczyna. Wszyscy w kostiumach z lat trzydziestych XIX wieku, Lechici ubrani bardziej z polska. Jeszcze przed podniesieniem kurtyny w poszumie wiatru dobiegają nas słowa Kordiana: "Nieście mię chmury! nieście wiatry! Nieście ptacy!" Kiedy kurtyna odsłania scenę do salonu wchodzi Kordian w towarzystwie satanicznego Doktora. Doktor: "Oto Polska! Działaj teraz!" Kordian, przechodząc na przód sceny: "Polacy!"

Za chwilę zgrupowane w salonie postacie rozpoczną akcję "Lilli Wenedy". Nie wolno oczywiście brać jej dosłownie. I nie tak jest ona zainscenizowana. Jasno tłumaczą się wszystkie przenośnie i skojarzenia, jakie ta akcja i poszczególne strofy tekstu wywołują. Zbędny staje się filologiczny komentarz na piśmie. Rozpoczyna się majstersztyk reżyserski Skuszanki. Materia przedstawienia gęstnieje, nakładają się na siebie i przenikają rozliczne warstwy znaczeniowe, rozgrywa się dramat świadomości i podświadomości. Ci Polacy z roku 1839 pokazują się nie tylko w swoich emigracyjnych sporach. Raz po raz zjawiają się reminiscencje listopadowe. Wtedy walka Wenedów i Lechitów staje się odbiciem tragedii powstania. Lelum i Polelum - jako dwugłowy wódz Wenedów - ukazują sią w podchorążackich kordianowskich czapkach. "Znaki wywoławcze - komentuje reżyser - muszą być proste, oczywiste w swej obsesyjności. Listopadowy wiatr i Chopin z lat 1830-31. Podobnie oczywiste, jak symbole wyrwane z rupieciarni starych polskich rekwizytów, zbroi i kostiumów."

Na tej metafizycznej scenie, przy pomocy akcji i strof "Lilli Wenedy" (uzupełnianych w kilku miejscach fragmentami "Podróży do Ziemi Świętej") zmieściło się ogromnie wiele spraw składających sią na polski dramat narodowy. Zmieściła sią siła obok słabości, wady obok przymiotów. Znalazła wyraz dwoista natura Polaków, dusza anielska i czerep rubaszny (pierwsza wcielona w Wenedów, drugi w Lechitów), o których tak mocno i gniewnie będzie Słowacki mówił w "Grobie Agamemnona".

Na podstawie tego, co próbowałem tu opisać (bardzo niedoskonale, bowiem przedstawienie to niezmiernie trudno jest opisywać) mógłby ktoś wysnuć wniosek o chaosie treściowym i kompozycyjnym spektaklu. Tymczasem cechuje go własna, przemyślana logika i wielka misterność warsztatu reżyserskiego. Wykonanie aktorskie tej niezwykle przecież trudnej i ryzykownej koncepcji miało punkty mocniejsze i słabsze. Ale nie będą pisał o rolach. Przedstawienie pomyślane było jako wybitnie zespołowe i zespół jako całość udźwignął je zadowalająco. Inaczej nie można by mówić o sukcesie. O widowisku, które jest dla dziejów scenicznych "Lilli Wenedy", a może w ogólności dramatów Słowackiego, niezwykłym ewenementem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji