Artykuły

Pełnia niczym niezmąconego szczęścia

- W teatrze coś ćwiczy się długo, a potem reprodukuje. W sporcie za każdym razem to jest inne zdarzenie. Aktor gra dla publiczności, sportowiec tylko pośrednio - przede wszystkim dla zwycięstwa - Rzeczpospolita przypomina wywiad sprzed 6 lat ze zmarłym wczoraj wybitnym reżyserem Erwinem Axerem.

Co było pierwsze w pana sportowym życiu: rakieta do tenisa czy narty? Erwin Axer: Kąpielówki. Zacząłem pływać podczas wakacji nad Adriatykiem, ale dopiero w Baden pod Wiedniem, gdzie mieszkali moi dziadkowie, porządnie trenowałem. Dzięki temu byłem trzeci w mistrzostwach Lwowa do 14 lat. Startowałem w barwach Pogoni.

Na wakacjach w Baden zaczął też pan grać w tenisa...

- Pierwszą rakietę podarowała mi matka, ale nie grałem z nią, tylko z austriackim trenerem z klubu. Wciągu roku trenowałem w Lwowskim Klubie Tenisowym, bo do niego należała matka. Opowiadała, że podawał jej piłki młody Józef Hebda. Dobrze go pamiętam, ale nie odbijaliśmy, bo był już wtedy drugi w Polsce po Ignacym Tłoczyńskim. Grałem do matury. W 1935 roku przyjechałem ze Lwowa do Warszawy. Szkoła reżyserska była po południu, więc nie miałem czasu na tenis.

Sport na początku XX wieku nie był traktowany poważnie. Rodzice nie protestowali?

- To zależało od środowiska. W moim sport był czymś normalnym. Matka często grała w tenisa z ciotką lub koleżankami. Pokolenie moich rodziców było pierwszym, które uprawiało sport. Ojciec trenował szermierkę. W gimnazjum zapisał mnie do Lwowskiego Klubu Szermierzy. Robiłem floret, ładnie się nauczyłem bić. Dobrze szło mi w tenisa stołowego. Sport uprawiało też całe moje pokolenie. Mam nawet wrażenie, że był bardziej rozpowszechniony niż dzisiaj.

Prawdziwe sukcesy przyszły jednak w narciarstwie...

- Mama - sama oczywiście też jeździła - kupiła mi narty na Boże Narodzenie. Zwykłe, turystyczne. Najpierw biegałem w szkolnych biegach o odznakę sprawności, która istniała przed wojną. Potem wybrałem zjazd. Pomagało mi to, że mieliśmy dom w Sławsku. To było Zakopane Lwowa, najbliższa miejscowość w górach. Uchodziłem za dobrego narciarza. Raz nawet w międzynarodowych zawodach zdobyłem pierwsze miejsce. Był 14 stycznia 1934 roku. Założyłem wysmarowane zjazdówki, bardzo długie, dość szerokie. Mimo nerwów, które zawsze mi przeszkadzały, tak szybko nie jechałem jeszcze nigdy. Za metą mdłości, ogień od stóp do bioder. Wziąłem śnieg w usta, choć nie było wolno. Okazało się, że jestem pierwszy. Może inni byli lepsi technicznie, szybsi, silniejsi, ale ja byłem pierwszy. Żaden z rywali nic na to nie poradzi. Pełnia niczym niezmąconego szczęścia jest jednak możliwa. Byłem bardzo dumny. W teatrze nigdy się tak nie zdarzyło.

Był pan nawet w kadrze narodowej.

- To jest nic, bo należało tam 50 osób. Kwalifikował klub. Ja tego nawet nie odczuwałem, od czasu do czasu Polski Związek Narciarski tylko angażował trenera. Jednym z nich był Sepp Roehrl. Spotkałem go potem podczas wojny, w 1941 roku. Byłem wtedy jednym ze ślusarzy w galicyjskim gubernatorstwie. Po domach się chodziło i klucze Niemcom robiło. Pewnego dnia dostałem kartkę: "Ślusarz do sportfuhrera". Zapukałem, wszedłem. Stał Roehrl. On zgłupiał i ja zgłupiałem. Nic nie mówił, w końcu powiedział: "szuflada". Dorobiłem klucz, dałem mu go i wyszedłem. Poza tą "szufladą" nie wymieniliśmy słowa. Wiem, że zginął potem pod Stalingradem.

Po wojnie wrócił pan do tenisa...

- To było już w latach 50. Byłem dyrektorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Miałem wypadek samochodowy i zacząłem rehabilitację. Wpadłem namyśl, żeby znów zacząć grać w tenisa. Wciągnąłem się. Kazimierz Rudzki twierdził nawet, że próby w teatrze dopasowuję do sytuacji na kortach. Najpierw grałem z trenerem, potem z różnymi partnerami: prezesem Legii Jerzym Lewińskim, z jakimś generałem. Umawiano się, jak to w klubie. Kiedyś zagrałem z Jankiem Englertem. Grał gorzej ode mnie, a wygrał.

Fibaka pan widział?

- Oczywiście, grał ładnie i mądrze. Ale bardziej utalentowany był Władysław Skonecki. Kiedyś spotkaliśmy się w szatniach Legii, potem widziałem go w Wiedniu, gdzie osiadł i prowadził szkółki tenisowe. Tam też umarł. W pamięci utkwił mi mecz Polska - Niemcy w Pucharze Davisa rozgrywany w przededniu wojny. Atmosfera była niezwykła. Graliśmy dobrze, ale przegraliśmy 2:3. Ale teraz na turnieje nie chodzę. Jak przestałem grać, straciłem zainteresowanie.

Ogląda pan sport w telewizji?

- Od Gucia Holoubka wiem, że na piłkarskich meczach biją, więc futbol oglądam w telewizji, ale tylko międzynarodowe mecze, jak ostatnie mistrzostwa świata. Futbol spowszedniał, to już nie jest niedzielna sprawa. Dodatkowo dziennikarze dublują w komentarzu to, co się widzi na boisku, a to denerwuje. Ostatni dziennikarz, którego dobrze pamiętam, to Bohdan Tomaszewski. Sympatyczny człowiek. Ciągnęło go do teatru. Ciągle mnie pytał, czy łatwo byłoby mu zdać na reżyserię. Traktowałem to żartobliwie. Przed wojną kupowałem czasem "Przegląd Sportowy", bo sprawozdania były lepiej napisane - teraz by mi nie wpadło do głowy. Jeśli już czytam, to o Małyszu. Jego skokami interesowali się wszyscy. Ale obawiam się, że szczyt kariery ma za sobą.

Wczasach pańskiej młodości sport był tylko sportem. Dzisiaj to spektakl.

- Sport miał to zawsze, tylko ramy były znacznie węższe. Publiczność na trybunie od początku podlegała przecież prawom zbiorowości, ale teraz to zostało rozbudowane w stronę telewizji. Zmieniła się przez to świadomości sportowca. On wie, że jest na oczach wielotysięcznej widowni. Te wszystkie pozasportowe gesty są przejawem może zdegenerowanego, ale przecież aktorstwa. Ale jak było w starożytnym Rzymie? Turnieje organizowano na oczach cesarza, dworu i licznie zgromadzonego narodu. Tak jak dzisiaj. Ale nie chcę przesądzać, mało myśli temu poświęciłem.

Jednak analogia między teatrem i sportem istnieje?

- Teraz nawet w większym stopniu niż kiedyś. W sporcie nie ma jednak możliwości powtórzenia, która jest w teatrze. W teatrze coś ćwiczy się długo, a potem reprodukuje. W sporcie za każdym razem to jest inne zdarzenie. Aktor gra dla publiczności, sportowiec tylko pośrednio - przede wszystkim dla zwycięstwa.

Erwin Axer urodził się w Wiedniu, mieszkał we Lwowie. Brał udział w powstaniu warszawskim. W latach 1949 - 1981 kierował Teatrem Współczesnym. Wykładał reżyserię w warszawskiej PWST. Pracował też za granicą: w wiedeńskim Burgtheater i hamburskim Thalia Theater, także w Szwajcarii, b. ZSRR, USA i Holandii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji