Artykuły

Teatr na talerzu

Rozmowa z WOJCIECHEM PSZONIAKIEM. O mizerii polskiego teatru. O życiu szczęśliwym. O kuchni.

Mieszka w Paryżu. Pracuje w Londynie. Nie znosi Warszawy. Urzeka go Lublin. Świetnie gra na scenie. Jeszcze lepiej gotuje, i jest szczęśliwy. Odmieniec, czy co?

Grażyna Ruszewska, Waldemar Sulisz: Zacznijmy od teatru. Mamy go w genach. Jaki jest polski teatr dziś?

Wojciech Pszoniak: - Mamy ludzi teatru. I przestarzały teatr. Ze skostniałą strukturą. Rodem z PRL-u. Kiedy aktor był takim samym pracownikiem, jak górnik. Dziś jeszcze teatry zatrudniają straszną ilość osób. W teatrze, który ma trzysta sześćdziesiąt miejsc, jest na etacie 160 osób. W tym 60 aktorów. Z tego gra dwudziestu. Dziś to już jest niemożliwe.

- Dlaczego?

- Bo taki teatr nie jest w stanie utrzymać aktora. I nie jest w stanie utrzymać siebie. Aktorzy zabiegają o pracę. Rozmieniają się w serialach. Sztuka szwankuje. Aktorzy próbują się urządzić. Jak nasi politycy. Tak teatru nie można zbudować.

- A jak można?

- Teatr można zbudować z pasji. Z miłości do pasji. A nie do biura. W dodatku teatr polski traci to, co ma najcenniejszego. Teatr telewizji.

- Dlaczego?

- Bo teatr telewizji czeka w celi śmierci na wykonanie wyroku. Już jest skazany. Przez głupotę ludzi rządzących kulturą. Kulturą, która powinna być odskocznią od chamstwa, głupoty i beznadziei.

- Co w teatrze jest najistotniejsze?

- Sens. Myśl. Teatr się robi po coś. Nasz teatr nie nadąża za światem, który zwariował. W którym nie wiadomo, co się dzieje. Nie można robić teatru dlatego, że ma się sześćdziesiąt osób na etatach. Bo wtedy to nie jest teatr tylko machina administracyjna.

- Co jest w teatrze bliskie pańskiemu sercu?

- Wszystko to, co prowadzi do tego, żeby polskie społeczeństwo nie straciło tożsamości. Jak nie ma kultury wysokiej, to się społeczeństwo kundli.

- Kundli się?

- Suczy się - jakby powiedział Witkacy. Najpierw komunizm niszczył tożsamość, teraz niszczy ją kapitalistyczny konsumpcjonizm. Znów giną wartości. Jako Polaka bardzo mnie to boli.

- Stawia pan sztukę wysoko?

- Jak zabrać ludziom sztukę, to co? Zabrać literaturę, mądre kino, muzykę? To wtedy publiczność kląska w filharmonii w pauzach utworu. I na ulicy rzuca kurwami.

- Jako jeden z pierwszych zostawił pan etatowy teatr. Wyjechał do Francji. Zdał się na siebie. Robi pan sobie bilans zysków i strat tamtej decyzji?

- Straciłem etat. Więcej niczego nie straciłem. Dostałem szansę, żeby się rozwinąć. Tyle. I tak jestem tułaczem. Wyrzuconym ze Lwowa. Gdzie mieszkały pokolenia moich przodków. Pozbawiony tego gniazda długo nie mogłem sobie następnego znaleźć. Dziś moim gniazdem jest Paryż. Zobaczyłem inny świąt. Pracowałem z wielkimi aktorami i reżyserami. Grałem w innym języku. Nie żałuję. W życiu nie wolno żałować tego, co było.

- Jak żyje dziś Wojciech Pszoniak?

- Jeździ na nartach. Pływa. Bardzo interesuje się światem.

- Też gotuje?

- Gotuję.

- I pisze o jedzeniu?

- Wydałem książkę o kuchni, teraz piszę książkę o teatrze.

- Kuchnia w pana wydaniu to prawdziwy teatr na talerzu... Teatr smaku...

- Smak to jest rzecz, którą się wynosi z domu. Z mojego domu wyniosłem mój smak.

- Jak to było?

- To zasługa matki. W domu byli kucharze, były kucharki. Wojna zmieniła wszystko. Potem komunizm wprowadził kiełbasę na gazecie. Moja antybolszewicka rodzina się nie dawała. Wszystko straciliśmy. Został dobry smak. Matka gotowała, pomagali dwaj moi starsi bracia. Ja też. Próbowałem sosów. Gdy matka zachorowała, zacząłem gotować. Zostało mi. Gotuję. Znajduję przyjemność w jedzeniu. Namawiają mnie, żebym otworzył restaurację.

- I co?

- Nie zwariowałem. Nie otworzę. Za to napisałem książkę. Tworzę nowe przepisy. To jest mój azyl. Od ról najbardziej odpoczywam w kuchni. Gotuję dla żony. Dla przyjaciół. I wciąż wymyślam. Jeżdżę po świecie. Smakuję. Degustuję. Inspirują mnie kuchnie świata. Mógłbym napisać już następną książkę kucharską. Ale jeszcze nad nią pracuję. Szlifuję. Przepisy, które daję w książkach, są bardzo precyzyjne.

- Jak powstają?

- Najpierw wymyślam danie. Gotuję. Ustalam proporcje. Spisuję, ile miarek czego, ile czego. Smakuję. To jest trudna i odpowiedzialna praca.

- Co jeszcze w życiu panu smakuje?

- Życie. Przede wszystkim. Ludzie. Wrażliwi. Dobrzy. Skromni. Słabi. Co sobie z życiem nie radzą. O których nie napisze żadna kolorówka.

- Co z nimi?

- Trzeba ich pocieszać. Przekonywać, że warto żyć. Mądrze.

- Co to znaczy?

- Żyć mądrze. To znaczy - nie kosztem drugiego człowieka. I dawać. Z siebie coś. Własne doświadczenia.

- Ktoś powiedział: Więcej szczęścia jest w dawaniu niźli w braniu? Więcej dawać niż brać?

- Lubię dawać. Zrozumiałem, że kiedy człowiek daje, to się wzbogaca. Ale kiedy trzeba, biorę.

- Spotkaliśmy człowieka szczęśliwego?

- Trudno mi być szczęśliwym, jak widzę, co się dzieje w tym kraju. Lęk, kto ma nami rządzić. Co dalej? Powiem tak. Czuję się człowiekiem spełnionym. Nikogo nie udaję. Jestem sobą. Błądzę. Męczę się. Coś mnie boli. Znoszę to z otwartym czołem.

- Bywa pan szczęśliwy?

- Jestem szczęśliwy, kiedy mi się coś udaje.

- A kiedy się nie udaje?

- Wtedy wiem, że to po to, by następna rzecz się udała. Staram się panować nad tym wszystkim. W tym sensie jestem szczęśliwy. Mam wspaniałą rodzinę. Wspaniałych przyjaciół. Mam piękne mieszkanie w Paryżu. Piękne w Warszawie. Z ludzkiego punktu widzenia jestem szczęśliwy...

- Siedzi pan w ogrodzie. Z rodziną. Przyjaciółmi. Na stole świeże warzywa. Ryby. Co by pan ugotował?

- Uwielbiam ryby i drób. Z tego bym coś wyczarował. Dajcie chwilę pomyśleć. No to gotujemy...

***

Ryby z wooka

Najpierw bym pokroił warzywa. Cukinię, seler, marchew, cebulkę. Z czosnkiem. Przysmażył na oliwce. Albo oleju arachidowym. Krótko, żeby warzywa były kruche i soczyste. Potem bym wziął dwie, trzy ryby. Morskie. Albo nawet karpia. Odfitetował. Też pokroił na zgrabne kawałki.

Obrzucił w mące, obsmażył. Połączył z warzywkami, Podlał kwaśną, wiejską śmietaną. Doprawił odrobiną curry i kurkumy. Otworzyłbym butelkę dobrego wina. I tak byśmy usiedli. Do smakowania. Do rozmowy. Do podziwu nad światem.

Jagnięcina z kostką

Jem ryby i drób. Unikam czerwonego mięsa. Z wyjątkiem delikatnej, bardzo zdrowej, jagnięciny. No więc najpjerw bym młodą jagnięcinę z kostką kupił. Na półgodziny obłożył świeżymi ziołami; skropił oliwą. Potem wsadził do pieca na 270 stopni. Żeby złapała kolor. Żeby z wierzchu była chrupiąca, w środku soczysta. Do tego nagotowałbym młodej chrupiącej fasolki i młodych kartofli z koperkiem. Oddzielnie młody bób w charakterze jarzynki. Teraz na dużą patelnlę trochę masła, na to jagnięcina do podduszenia. Na drugiej też na maśle fasolka i kartofle i na półmisek. Jakież to dobre! Popróbujcie.

***

Urodził się we Lwowie w 1942 r. Stąd wraz z rodzicami przeprowadził się do Gliwic. Po ukończeniu PWST w Krakowie w Starym Teatrze. "Dzięki Konradowi Swinarskiemu zaistniałem jako aktor".

Pod okiem Andrzeja Wajdy zagrał postać Jezusa w filmie "Piłat i inni" (1971), Dziennikarza i Stańczyka w "Weselu" (1972). Moryca Welta w "Ziemi obiecanej" (1974). Robespierre'a w "Dantonie" (1982) i tytułową rolę w "Korczaku" (1990). Po roli w "Ziemi obiecanej" otrzymał propozycję występu w prestiżowym teatrze w Nanterre pod Paryżem. Od tego czasu występuje z powodzeniem na deskach teatrów francuskich.

W filmie zadebiutował jeszcze przed rolą w "Piłacie i innych", w 1970 r. w "Twarzy anioła" Zbigniewa Chmielewskiego. Zagrał w "Sprawie Gorgonowej" Janusza Majewskiego (1977). "Arii dla atlety" Filipa Bajona (1979), "Austerii" Jerzego Kawalerowicza (1982) i "Kiedy rozum śpi" Marcina Ziębińskiego (1992). W 2000 roku Wojciech Pszoniak zagrał w "Bajlandzie" oraz dwóch telewizyjnych serialach: "Przeprowadzki" i "Garderoba damska". Wydał książkę "Pszoniak & Company, czyli Towarzystwo Dobrego Stołu oraz poeta". Od lat na stałe mieszka w Paryżu.

Na zdjęciu: Wojciech Pszoniak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji