Rzeczywistość zdegradowana
Mam fula! - mógłby wykrzyknąć dyrektor Andrzej Karolak po premierze "Iwony, księżniczki Burgunda" w swoim teatrze.
Taką oprawę po raz ostatni w Teatrze im. Al. Węgierki miały chyba tylko przedstawienia, inaugurujące Międzynarodowy Tydzień Teatru. Na świeżo wyremontowanej widowni - nowe fotele i wykładziny, odmalowane ściany oraz gruntownie odnowione toalety - zasiadła wojewoda podlaski, lokalni parlamentarzyści oraz cały sztab pomniejszych urzędników samorządowych. Na spektakl stawił się chyba cały skład Towarzystwa Wierszalin, szefostwo Białostockiego Teatru Lalek, wykładowcy Akademii Teatralnej i pokaźna grupa studentów tejże uczelni oraz emerytowani aktorzy miejscowych scen. W foyer otwarto wystawę malarstwa Jerzego Lengiewicza. Tam też, w antrakcie, kwestowały aktorki na rzecz - nadwyrężonego remontem - budżetu białostockiej sceny.
Pompa okazała się jak najbardziej na miejscu. Po kilku latach na deskach Dramatycznego wreszcie pojawił się interesujący spektakl, zrobiony w dużej mierze własnym sumptem.
Warszawski reżyser Waldemar Śmigasiewicz od lat mocuje się z Gombrowiczem na różnych krajowych scenach. Po raz pierwszy - wespół z Maciejem Wojtyszko - "rozbierał" "Iwonę" właśnie w "Węgierce" siedemnaście lat temu. Po raz ostatni w ubiegłym roku wystawił sztukę Witolda Gombrowicza na plaży w Trójmieście.
W białostockiej inscenizacji prób łamania tradycyjnej przestrzeni teatralnej i opozycji widownia-scena - z wyjątkiem parokrotnych wejść aktorów na widownię - nie było.
Reżyser wykracza poza schemat odczytywania "Iwony" jako konfrontacji świata przyrody z racjami socjologii.
Dwór, na którym rozgrywa się akcja, przypomina lamus. W tle widzimy stertę - niemalże śmietnik - niepotrzebnych przedmiotów. Wysłużonych, ale też niewłaściwie używanych (talerzy się tam nie zmywa, lecz po konsumpcji wyrzuca). Anachroniczni - tak, jak ta rupieciarnia - są też dworacy króla Ignacego (Robert Minkiewicz), odziani w przykurzone, czarne uniformy. Pojawienie się Iwony (intrygująca, debiutująca tą rolą na profesjonalnej scenie Justyna Godlewska) zburzy cały porządek ich świata, wyznaczanego misterną siecią form. Życie dworaków jest jedną wielką konwencją i maską. Po pałacowych posadzkach dworzanie chodzą wedle pewnego wzorca, Iwona zaś po prostu skacze po nich, jakby grała w klasy. Ludzie ci kultywują maskarady, rytuały, wybiegi, autokreacje, bo jest to ich świat. I tragedia. Kiedy pod wpływem rozlazłej, epatującej brzydotą, zalęknionej "Cimcirymci" ich porządek zacznie chwiać się w posadach, nie zaryzykują - bo nie potrafią zaakceptować zmiany. Ukartują zabójstwo dziewczyny - też skonwencjonalizowane, w trakcie uroczystej proszonej kolacji. I - pozornie - konwencja zatriumfuje. Iwona, proste dziewczę w białej sukience, skórze i rozsznurowanych martensach, wnoszące w etykietę powiew dziewiczego erotyzmu, umrze w konwulsjach. Spektakl zakończy histeryczne nawoływanie Szambelana (Krzysztof Ławniczak). Trzeba znaleźć Pietraszka z zakładu pogrzebowego. Pochować ciało. Sformalizować, zamknąć w ramach śmierć. Grabarz jednak się nie pojawia.
Najciekawszą i najbardziej skomplikowaną, obok Iwony, postacią dramatu jest książę (znakomita, rozedrgana kreacja Pawła Aignera). Mniema, iż oświadczając się - wzbudzającej powszechną odrazę - Iwonie działa wbrew naturze, nieświadomy, że jego obiekcje wynikają z gorsetu kultury.
O czym jest "Iwona" Śmigasiewicza? O buncie jednostki przeciw schematom i formie. O opozycji biologia- kultura. O kondycji człowieka w kulturze zdegradowanej, w której zachód słońca jest ulicznym billboardem.