Artykuły

Poczuć wewnętrzne szarpnięcie

- Albo robi się coś ekstremalnie, do końca, albo na pół gwizdka, ale wtedy nic z takiej pracy nie wynika. A ja nie chcę, żeby było chłodno, byle jak... - mówi Agnieszka Warchulska w rozmowie z Aliną Gutek.

- Pisano o pani: "młoda, zdolna, elektryzująca". Powierzano role, które się pamięta: w "Cwale" Zanussiego, "Długu" Krauzego. Teraz jest wokół pani cisza. Będę szczera - mnie ta cisza bardziej interesuje niż cały tamten zgiełk. Jak pani ją znosi?

- Pani słyszy ciszę, a inni przychodzą do mnie i mówią: "Ty to robisz karierę. Nie dzwonimy, bo pewnie jesteś bardzo zajęta". Ostatnio powtórzyli w telewizji wszystko, co zrobiłam, i stąd takie wrażenie. Widzi pani, jak różnie wygląda moja sytuacja. Wszystko zależy od punktu widzenia.

- A zatem - jak wygląda pani sytuacja naprawdę?

- Nie jest tak, że nic nie robię. Miałam w ubiegłym roku dwie premierowe role teatralne, bardzo różnorodne. Jedną w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, w spektaklu "Czyż nie dobija się koni". To bardzo trudna rola, bo gram samobójczynię, w dodatku spektakl opiera się na tańcu, poprzez który trzeba wyrazić wszystkie emocje. Druga premiera to farsa w teatrze Komedia w Warszawie. Męcząca w sensie fizycznym, bo wymaga dyscypliny ruchowej, tempa, ale mniej wyczerpująca emocjonalnie niż tamta. Tak więc coś jednak robię.

- Ale dwie role to chyba nie jest szczyt marzeń aktorki...

- Na pewno nie. Coraz częściej nachodzą mnie myśli, że jeśli chciałabym w czymś zagrać, to tylko w filmach i sztukach, które mnie naprawdę mocno osobiście poruszają. Nie znoszę rzeczy chłodnych, byle jakich. Muszę mieć poczucie, że to, co robię, ma sens. Niestety, rzadko mam okazję grania ról wyjątkowych. Zaczynam się zastanawiać - dlaczego. Może czegoś nie dopilnowałam, może popełniłam jakieś błędy? Ten zawód wymaga mnóstwa wyrzeczeń, rezygnacji z innych pasji i jeśli nie daje szansy pokazania, na co nas stać, zastanawiamy się, czy dalej chcemy płacić taką cenę.

- I co? Chce pani?

- Nie chciałabym uprawiać tego zawodu tylko dlatego, żeby zarabiać pieniądze, bo tak naprawdę aktorstwo jest moją wielką miłością.

- Każdy szuka jakichś sposobów wytłumaczenia trudnej sytuacji. Jak pani ją sobie tłumaczy?

- Że może to wszystko jest po coś. Bo nie o to chodzi - co zdarzyło mi się w szkole teatralnej - żeby tylko grać i grać. Wtedy człowiek przestaje mieć styczność z życiem. A żeby grać prawdziwie, trzeba z czegoś czerpać. Częstym błędem jest to, że jak już poczujemy się dobrze w tym zawodzie, to zapominamy, jak wygląda Dworzec Centralny. I kiedy przychodzi do zagrania roli, to trudno nam ją "wyrzeźbić". W naszej pracy kontakt z prawdziwym życiem, a więc także z dramatami i trudami, jest niezbędny.

- Trudno uwierzyć, że z zawodowej pauzy można tylko czerpać. Że na przykład, siedząc w parku, można patrzeć na ludzi i myśleć: "Taka obserwacja kiedyś mi się przyda", a nie złorzeczyć, że się siedzi, zamiast grać. Nie ma pani chwil totalnego zwątpienia?

- Oczywiście, że mam. Są momenty, zwłaszcza gdy na kolejnym castingu nie dostaję roli, że mam żal i pytam sama siebie, dlaczego tak się dzieje. Trudno jest tym bardziej, gdy się słyszy: "jesteś świetna", od ludzi, którzy potem nie dają pracy.

- I jak tu sobie to wszystko poukładać?

- Staram się nie zawężać mojego życia do pracy. Nie rozdzielać: tu jest moja kariera, tu jestem ja. To jeden organizm. Porażki są potwornie trudne. Słysząc kolejne: "pani dziękujemy", nie można czuć się fantastycznie.

Być może, wszystko, co się dzieje teraz wokół mnie, służy czemuś więcej. Może jest jakąś lekcją do odrobienia. Może mniej ważne jest to, czy gdzieś jeszcze zagram, czy dostanę jakąś nagrodę, czy ktoś o mnie napisze dobrą recenzję, niż to, jak sobie z tą sytuacją poradzę, czego się z niej nauczę. Czy obrażę się na cały świat, zabiorę swoje zabawki i przeniosę się do innej piaskownicy, czy wytrwam.

- Już pani wie, czy wytrwa?

- Mój problem polega tak naprawdę na czymś innym. Są fantastyczni aktorzy od ról drugoplanowych. Uważam, że pokazują nieprawdopodobną klasę, godząc się z taką sytuacją. Ja mam inny charakter. Nie ukrywam: lubię na scenie dominować,

lubię przed kamerą grać duże role, które pozwalają na opowiedzenie całej historii. Może więc tak się to wszystko plecie wokół mnie, żebym nauczyła się pokory? Przyznam, że to niezwykle trudna lekcja. Bo aktorstwo daje władzę. Człowiek mówi coś na scenie, robi pauzę i słyszy ciszę. To piękna chwila. Łatwo się od niej uzależnić i łatwo dać się jej oszukać. Staram się być czujna. Może właśnie dlatego, że zdarzają mi się przerwy w graniu, łatwiej mi za każdym razem podejść do roli od nowa, od zera i robić to na stówę.

- Aktorstwo wymaga ciągłego balansowania na emocjonalnej linie, ale mnie się wydaje, że najtrudniejsze w tym zawodzie jest czekanie i zależność od tego, jak nas widzą reżyserzy.

- To prawda. Bo ten zawód jest wolny tylko z nazwy. Bezustannie trzeba się komuś podporządkowywać, nawet jeżeli ten ktoś nie przekonuje mnie swoimi argumentami. Niewielu jest takich ludzi, za którymi można pójść w ciemno, bo mają w sobie pasję, siłę. Czasem rodzi się w człowieku bunt.

To jest dla mnie największy problem, bo kocham ten zawód, który z jednej strony jest kwintesencją wszystkiego, co mnie w życiu interesuje, porusza, dotyka, a z drugiej strony - zabiera mi dużo ważnych rzeczy: czas poświęcony rodzinie, poczucie niezależności i niezawisłości w sądach. A może to powód, dla którego niektórzy nie chcą ze mną pracować, bo ja nie owijam w bawełnę i mówię, co myślę?

- Ma pani poczucie środowiskowej izolacji?

- Nie. Mam poczucie, że boją się mnie ludzie słabi. Z wieloma reżyserami świetnie mi się pracowało. Im nie chodziło tylko o to, żeby było miło i sympatycznie. Kto powiedział, że na planie ma być fajnie? Z fajnej atmosfery niewiele wynika. Wielka sztuka rodzi się tam, gdzie w powietrzu fruwają noże. Bo sztuka to ścieranie się idei, osobowości. To ciągła walka. Kiedy byłam w teatrze Ateneum myślałam inaczej: Jestem młoda, istnieje jakaś hierarchia, powinnam się uczyć, a nie walczyć o swoje. To był błąd. W sztuce nie ma demokracji, nie ma odsługiwania. Albo chce się coś robić ekstremalnie, do końca, albo nic z tego nie wynika. Odeszłam z Ateneum. Nie chcę fajnych rzeczy. Ja chcę grać takie role, jaką zagrała Isabelle Hupert w "Pianistce".

- Nie jest więc pani w stanie pójść na kompromis?

- Ależ ja idę bez przerwy na kompromis. Żeby jeździć do Wałbrzycha i grać wymarzoną rolę w teatrze, w którym jest bardzo krucho z pieniędzmi i w którym niewiele zarabiam, gram w Warszawie w komedii. Nie mam poczucia, że robię coś wbrew sobie. Ludzie dobrze się bawią, a ja dostarczam im rozrywki. Staram się tylko nie przekraczać pewnej granicy.

- Jakiej?

- Odpowiem tak: Kiedy zadzwoniła do mnie Maja Kleczewska, reżyserka z Wałbrzycha, i zaproponowała rolę w "Czyż nie zabija się koni", wiedziałam, że zagrałabym ją nawet za darmo.

Podobnie było po przeczytaniu scenariusza "Długu". Natomiast są takie role, których bym nie przyjęła, gdyby nie chodziło o to, że z czegoś trzeba żyć. Nie wstydzę się ich, ale to nie jest to, o czym marzę. Zawsze staram się taką decyzję poddać autodyscyplinie. Nigdy nie podejmuję jej po to, żeby kupić sobie kolejną parę butów, tylko po to, żeby zapłacić rachunki, nie pożyczać, nie być na utrzymaniu faceta, z którym jestem, pomóc bratu, który jeszcze studiuje. Nie wszystko zależy od nas. Czasami potrzeba zbiegów okoliczności, czy - jak to nazywają inni - szczęścia. Czasami wystarczy, że spotkamy kogoś i całe życie się zmienia.

- Pani kogoś takiego spotkała?

- Tak, Dorotę Pomykałę, nieprawdopodobnie ciekawego człowieka i świetną, choć niewykorzystaną aktorkę. To jest bardzo ważna osoba w moim życiu zawodowym i w życiu w ogóle. Poznałam ją tuż po maturze, w momencie pierwszego życiowego kryzysu. Zawsze byłam niezłą uczennicą, ale pod koniec liceum poczułam wielką potrzebę buntu. Żarłam się z rodzicami o wszystko, brakowało mi wolności. Denerwowało mnie nawet to, że w rodzinie mówiło się o mnie: "Agnieszka super się uczy". Tak mnie to wkurzało, że przestałam prowadzić zeszyty, chciałam pokazać, że wcale nie jestem taka miła, dobra, porządna, że nie chcę taka być. Udało mi się tę maturę zdać, nawet bardzo dobrze. Zaczęłam studiować anglistykę na UJ. I zaraz na początku studiów spotkałam Dorotę.

- Tak po prostu, na ulicy?

- Prawie tak to było. Ale zanim doszło do spotkania z Dorotą, dostałam od życia zimny prysznic. Wybrałam anglistykę, ponieważ kochałam Szekspira i teatr. Myślałam, że na studiach będę czytała w oryginale poetów, dyskutowała o historii Anglii. A okazało się, że w programie mam lingwistykę, pedagogikę, bo tam przygotowuje się nauczycieli języka, a nie młodych literatów. I nagle poczułam, że to kompletnie nie to.

O spotkaniu z Dorotą zadecydował przypadek. Przechodziłam przez Rynek, zobaczyłam ogłoszenie, informujące o naborze do studium aktorskiego. Na egzamin poszłam zupełnie nieprzygotowana. Mimo to Dorota, która pracowała w studium, zwróciła na mnie uwagę. Zanim w ogóle padło z jej ust, że powinnam studiować w szkole teatralnej, przeszłam ostry kurs pracy nad tekstami, między innymi nad Dostojewskim. Może stąd wynika moja determinacja w tym zawodzie - że zaczynałam od ciężkiej pracy analitycznej, a nie od marzeń o sławie.

- Co zawdzięcza pani Dorocie?

- Dorota zawsze powtarzała: Nie masz prawa zawracać nikomu głowy, wchodząc na scenę, stając przed kamerą, jeżeli nie jesteś przygotowana. Ja jako widz dokładnie czuję, którzy artyści mnie poruszają, i nie wierzę, że robią to tylko za sprawą techniki.

Jest mnóstwo aktorów efektownych, stosujących różne fajerwerki. Ale mnie to nic nie obchodzi, co oni robią. A jest taka Isabelle Hupert, która jednym spojrzeniem mnie powala na kolana. Nie wierzę, że przyszła na plan, zdjęła płaszcz i stanęła przed kamerą. Ona musiała tę gotowość do zagrania roli w sobie zbudować. Sposób poruszania się i mówienia jest czymś wtórnym. To wszystko uświadomiła mi Dorota. Za każdym razem trzeba grać tak, żeby poczuć wewnętrzne szarpnięcie.

- Kiedy ostatnio coś takiego zdarzyło się pani przeżyć?

- Zdarza mi się to na scenie w Wałbrzychu. Jadę tam i myślę, że co prawda, nikt z warszawskich krytyków nie napisze o tym przedstawieniu, bo musiałby najpierw spędzić siedem godzin w pociągu, ale dla mnie ważniejsze jest to, że mogłam coś przeżyć, że mną szarpnęło.

- Dlaczego właśnie to jest dla pani takie ważne? Niektórzy pani koledzy mówią, że aktorstwo to rzemiosło, nic więcej.

- Mnie zawsze w życiu interesowało, co jest pod spodem, co jest powodem, że ktoś tak, a nie inaczej się zachowuje. Zanim zagram morderczynię, nie kombinuję, jak mówić tekst, ale się zastanawiam, co powoduje, że w człowieku budzi się bestia. Myślę, że dopóki dla mnie najważniejsze będą takie pytania, a nie to, że koleżanka dostała nagrodę albo rolę, dopóty będzie mi się chciało grać. Ale może przyjdzie taki moment, że rzucę to wszystko w diabły i wyjadę na Maderę prowadzić pensjonat i nurkować.

- A co teraz?

- Teraz zadaję sobie pytanie, co sama mogę zrobić. Dobrze było mi przez te dwa lata życia bez etatu. Jednak nachodzi mnie refleksja, że tylko w zespole wypracowuje się język teatru, tam jest szansa na kontakt z tekstami, z którymi wolny strzelec raczej się nie zetknie. Muszę więc wziąć pod pachę swoje zdjęcia i pokornie zapukać do drzwi dyrektorów teatrów, żeby dowiedzieć się, czy przypadkiem nie potrzebują aktorki. To trudne. Ale trzeba zacisnąć zęby i sprawdzić, co można samemu zdziałać.

Zrobiłam kiedyś monodram na podstawie Hrabala. Do tej pory go gram. Zawsze mogę zrobić następny. To doświadczenie daje mi poczucie, że nie jestem taką łupiną, którą przerzucają fale zbiegów okoliczności.

- Co jeszcze pomaga pani przetrwać trudny moment?

- Rodzina. W tym zawodzie bardzo łatwo zwątpić w siebie. Strasznie trudno jest nie utożsamiać opinii na temat tego, co się robi, z opinią o sobie jako człowieku. Trzeba umieć zbudować w sobie odporność na krytykę, nie pozwolić, by czyjeś złe słowo raniło. Tę odporność buduje właśnie rodzina.

- Kiedy pani się przekonała, że rodzina to wartość?

- Pokazała mi to choroba i śmierć mamy. Kiedyś zdarzało mi się poryczeć z żalu po przegranym castingu. Teraz już nie. Pamiętam ostatnie dni życia mamy. Musiałam nagle przyjechać na sesję zdjęciową do Warszawy. Siedziałam u fryzjera, bo miałam pięknie wyglądać. Nikt nic nie wiedział, a ja cały czas trzymałam włączoną komórkę, czekając na niedobrą wiadomość. I w pewnym momencie doznałam czegoś takiego, co buddyści nazywają oświeceniem. Nagle spłynęła na mnie myśl: "80 procent rzeczy, którymi się w życiu przejmujemy, nie jest tego warte". Od tamtego momentu potrafię otrząsnąć się właściwie z każdej porażki i pójść dalej. W jakimś opowiadaniu science fiction przeczytałam, że najważniejsze rzeczy nie są widoczne na ekranie komputera. Najważniejsze jest ukryte. Poza. Obok. Głębiej. Nie mam ciekawych propozycji filmowych, ale mam za to Kogoś.

- Widocznie nie można mieć wszystkiego...

- Jeżeli ktoś tam na górze zdecydował, że taka jest cena, którą płacę za miłość, jaka w moim życiu zagościła, to OK.

- Skoro niewiele dzieje się w pracy, może pora na dziecko.

- No tak, ale dziecko nie może być antidotum na niepowodzenia. Przytrafiłam się moim rodzicom wcześnie, więc zostałam uświadomiona, jak uniknąć niechcianej ciąży. Nie miałam dotąd parcia na dziecko. Zastanawiałam się, czy ktoś taki, jak ja, pełen chaosu wewnętrznego, pytań, szarpaniny, może być dobrą matką. A poza tym - żaden z moich dotychczasowych facetów nie nadawał się na ojca. Mój chłopak, Przemek Sadowski, też jest aktorem, ale jest przede wszystkim fantastycznym, prawym i odpowiedzialnym człowiekiem, który bardzo mi pomógł w trudnych chwilach po śmierci mamy. Byłam już z aktorami. Może narażę się kolegom, ale to są niesamowicie egocentryczne bestie. Ich kariera jest dla nich na pierwszym miejscu. I nagle spotkałam kogoś, kto najpierw jest facetem, a dopiero potem aktorem. Kiedy mam premierę i jestem cała w nerwach, to nie mówi: "A ja?". Dlatego powoli dojrzewam do decyzji o dziecku.

- Jest pani mimo wszystko optymistką?

- A jak się pani wydaje po rozmowie ze mną?

- Że na przekór wszystkiemu chce pani iść dalej...

- Tak właśnie mnie ludzie widzą. A ja czasami myślę, że może trzeba wykrzyczeć światu: "Nie jestem taka hej do przodu". Moja duma i chęć nieobciążania innych powodują, że tego nie uzewnętrzniam. W aktorstwie trzeba się nauczyć czekać. Nigdy nie ma żadnej gwarancji. Chyra też czekał. Może i ja się doczekam. Moje koleżanki z liceum się dziwią, że mogę funkcjonować w takiej niepewności.

- No właśnie. Jak budować spokój?

- Praktykuję jogę. Joga angażuje wszystko - umysł, ciało, oddech. Nurkuję. Na razie w Chorwacji. Nurkowanie przypomina medytację. Lubię przełamywać swoje lęki.

- Mogłaby pani robić coś innego?

- Myślę, że mogłabym udzielać porad życiowych. Albo - stworzyć knajpkę z bardzo dobrą muzyką, dobrym jedzeniem dla tych, co lubią pogadać nie tylko o tym, że jest źle. Bo tak naprawdę zawsze interesowała mnie praca z ludźmi.

Agnieszka Warchulska - aktorka filmowa i teatralna, absolwentka PWST w Warszawie. Studiowała też anglistykę na UJ w Krakowie. Pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego. Zagrała w "Cwale" Zanussiego i "Długu" Krauzego. Gra we współreżyserowanym przez siebie monodramie "Vita Nuova" według Bohumila Hrabala. Za interpretację tego tekstu zdobyła wiele nagród, m.in. Nagrodę Dziennikarzy im. Tadeusza Burzyńskiego. Można ją zobaczyć w roli Glorii w "Czyż nie dobija się koni" w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym i w "Biznesie w Teatrze Komedia w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji