Artykuły

Procesja z samowarem

W Warszawie już od wielu lat nie ma większego artysty te­atru, aniżeli Grzegorzewski. Nawet jeżeli coś mu się czasem nie uda. Ostatnia premiera w teatrze Studio jest wydarze­niem wybitnym nie tylko na niezbyt atrakcyjnej mapie tea­tralnej stolicy, ale również w imponującym kontekście całe­go dorobku Grzegorzewskiego. "Wujaszek Wania" to już bodaj piąte podejście tego artysty do Czechowa. Nie wszystkie po­przednie oglądałem, ale nie­możliwe, żeby to nie było naj­doskonalsze. Przynajmniej tak promieniowało ze sceny.

Tym razem nie są to luźne "wariacje na temat", w których interesujący charakter pisma Grzegorzewskiego góruje nad interesującą myślą autora. Mi­mo ogromnych skrótów, porzą­dek fabularny i główne wątki problemowe tekstu zostały za­chowane. Osobistym wkładem Grzegorzewskiego jest tylko ich bardzo konsekwentna interpreta­cja. Reżyser nie zredukował ilości postaci występujących w oryginale, nie dopisał nowych. Nie inkrustował scenariusza fragmentami innych tekstów Czechowa. Nie uprościł, ani nie skomplikował autora.

Interesująco rozległa prze­strzeń sceniczna i funkcjonalna scenografia, to collage brzy­doty i piękna, tandety i solid­ności, realizmu i umowności. Empirowa sofa sąsiaduje z bylejakością drewutni, cepeliowate brzózki z wytwornie bia­łą suknią głównej amantki He­leny, itd. Potraktowany z zabawnym dystansem koloryt rosyjski nie dominuje jednak spektaklu, nie pomniejsza jego uniwersalnych znaczeń. Proce­sja niosąca część samowaru, namolne intonowania duszoszczypatielnych pieśni, błąkanie się po scenie wujaszka Wani ze słynną Czechowską strzelbą, wielokrotne powta­rzanie co banalniejszych kwe­stii na temat wódeczki albo po­gody - serdecznie rozbawiają publiczność.

Wszystkie istotne dla dra­matu postaci są w tym spektaklu jaskrawo nieudane i prze­ciętne: nudzą się, tęsknią nie wiadomo dokładnie za czym, kochają nie te osoby, które być może powinny i są kochane nie przez tych, których preferują. Tylko właściciel majątku, zarządzonego altruistycznie przez wujaszka Wanię, antypa­tyczny profesor Sierebriakow, ma święty spokój - kocha je­dynie siebie.

Grzegorzewski nie rozczula się nad postaciami. Aktorzy nie grają zbyt realistycznie. Wydobywają ze swoich ról i sytuacji scenicznych, cechy groteskowe, co najwyżej absur­dalnie tragikomiczne. Czasem, jak to u Grzegorzewskiego by­wa, wypowiadają poważne kwestie trwając w doskonale nienaturalnych, ale plastycznie przemyślanych pozach. Moim zdaniem Czechow na tym zy­skuje. Staje się bardziej dobit­ny, prowokujący, współcze­sny.

Oprócz logicznego skonden­sowania tekstu, interesującej scenografii, przemyślanego ru­chu aktorów na scenie, Grzegorzewski zaimponował także pysznym poczuciem humoru. Pomogli mu w tym również niektórzy aktorzy, zwłaszcza Wojciech Malajkat, który w tym spektaklu uczynił wre­szcie, dawno przez nas oczekiwany, krok do przodu.

Tak trafnie pomyślana całość obsady nieczęsto się zdarza. Wszyscy zasłużyli na uznanie. Nawet jeśli ktoś był nieco mniej sugestywny od pozosta­łych (a był), to i tak świetnie funkcjonował ze swą sztywno­ścią w całości obrazu. No i do­skonały debiut absolwentki Łódzkiej Szkoły Filmowej, Ale­ksandry Justy, w roli Soni.

Bogactwem spektaklu jest również oszczędna, powtarza­jąca uparcie ten sam motyw w rozmaitych wariantach, muzy­ka wielkiego i piekielnie inte­ligentnego kompozytora, Stani­sława Radwana. Dopowiadała to, na co słów nie starcza. By­ła niepokojącym, czasem tra­gicznym, czasem sentymental­nym kontrapunktem do prze­wrotnej wymowy inscenizacji.

Ten spektakl muszę jeszcze raz obejrzeć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji