Artykuły

Cały czas jestem głodny

- Czy mógłbym robić coś innego? Jestem po to, żeby grać. Zdarza się jednak, że pracuję jako tłumacz. Jadę z robotnikami do Francji albo Belgii. To są murarze. Remontują piece przemysłowe. Nauczyłem się przy nich murarki. Taki piec do miedzi trzeba rozebrać w środku, naprawić, zrobić wymurówkę - mówi JACEK MĄKA, aktor Teatru im. Szaniawskiego w Płocku.

Z Jackiem Mąką, aktorem Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku rozmawia Lena Szatkowska:

Nowy sezon zacznie się od Jacka Mąki. Na inaugurację, po raz pierwszy na płockiej scenie, zobaczymy słynną jednoaktówkę Samuela Becketta "Ostatnia taśma Krappa" [na zdjęciu]. Bohater sztuki ma prawie 70 lat. Czy nie jest pan za młody do tej roli?

- Cieszę się, że są jeszcze role, do których jestem za młody. Jest ich coraz mniej, to naturalna kolej rzeczy. Może mi ten autor posłuży dłużej, gdy do niego dorosnę. Uwielbiam Becketta no i już. Nie ma dla mnie lepszego autora współczesnego lat 50.-70. XX wieku. Jego sztuki to arcydzieła.

Ostatnia taśma pokazana zostanie w ramach III edycji Festiwalu SkArPa. Po raz pierwszy Stefana Themersona zastąpi w teatrze inny autor.

- Wybierali dyrektor Marek Mokrowiecki i reżyser Piotr Bogusław Jędrzejczak. Mieli kilka propozycji. Nie tylko ten tekst był brany pod uwagę. Gdy już panowie podjęli decyzję, pomysł natychmiast mi się spodobał.

Jaki spektakl zobaczymy? Wierny oryginałowi czy oryginalnie niewierny?

- Bałem się, że będzie to nowe spojrzenie na Becketta, ale jednak jest to Beckett. Gdy chce się tę sztukę dobrze zrobić, tak, żeby zachować sens, reżyser nie może mieć za dużo pomysłów. Już Libera dołożył kilka interpretacji w swoim tłumaczeniu. Gdy się zrozumie tekst, to reżyser będzie posłuszny Beckettowi. Pracując z Piotrem Jędrzejczakiem, szukaliśmy w szczegółach, a nie w zasadniczych kwestiach. Rozmawialiśmy o tym, co jest w monologach Krappa najistotniejsze, co trzeba zagrać, jak zagrać, jak chodzić i komentować ten tekst.

Potrzebna jest też precyzja w ruchach. Każdy gest ma być ładny, dobry, właściwy. To taka teatralna "kuchnia wewnętrzna", drobiazgi, które tu, mam wrażenie, są bardzo ważne. Wszystko inne jest zapisane w didaskaliach, nawet jak jeść banana. Aktor musi dodać siebie: wymyślić, o czym jego postać mogłaby myśleć podczas jedzenia. Krapp się s'mieje na taśmie i wtóruje mu Krapp żywy. Nasze głosy muszą się zgrać.

Nie boi się pan porównań do Łomnickiego czy Zapasiewicza?

- Już się przestałem bać. Tadeusz Łomnicki opowiadał, że gdy pierwszy raz przeczytał "Ostatnią taśmę", tak się nią zachwycił, że zaproponował jakiemuś reżyserowi nagranie swojego głosu, żeby po latach zrobić z tego przedstawienie. Rozumiał, że w tym spektaklu ważna jest różnica pomiędzy młodszym głosem z taśmy a głosem ze sceny. My nagranie zrobiliśmy jeszcze w poprzednim sezonie. Dwa miesiące to może nieduży dystans, ale jednak już trochę z przeszłości. To jest też przedstawienie o miłości. Górnolotne teksty, które nagrywał kiedyś młodszy Krapp, a których się teraz wstydzi, okazują się najważniejsze.

"Ostatnia taśma Krappa" to monodram - trudna forma teatralna. Aktor musi być perfekcyjny, nie może liczyć na partnerów. Jest sam.

- To nie pierwszy monodram, jaki zrobiłem. Najpierw był Strindberg. Myślę, że tekst Becketta pomaga aktorowi, broni się sam. Nie jest to sytuacja wymyślona. Krapp przesłuchuje swoje taśmy. Może sobie przy tym głośno komentować, mówić do siebie. Liczy pudełka z nagraniami. Dyskutuje z samym sobą, z przeszłością. Zachowuje się normalnie. W teatrze aktor zazwyczaj zwraca się do partnera albo do publiczności. Trudno wymyślić naturalną sytuację, gdzie można mówić do siebie i wydaje się to autentyczne.

Pana monodram to prezent na jubileusz pracy artystycznej?

- Jubileusz wyszedł przy okazji. Nie było to poszukiwanie sztuki na moje 30-lecie. Chodziło o Festiwal SkArPa. Po pierwszym czytaniu skojarzyło mi się, że 30 lat temu byłem w Kaliszu i próbowałem swoją pierwszą sztukę. Wspomniałem o tym dyrektorowi. Chyba jestem trochę nudny dla mediów. Nie wywołuję skandali, nie rozwodzę się. 30 lat spędziłem z jedną żoną. Pobraliśmy się tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Tych naszych 30 lat wspólnego podnoszenia ciężarów też hucznie nie obchodziliśmy. To może niech chociaż będzie jubileusz zawodowy? Samuel Beckett napisał sztukę w 1958 roku. Ja się urodziłem w rok później. A magnetofon Grundig, którego używamy w spektaklu, produkowany był w latach 1959-1962. Nasz egzemplarz jeszcze działa.

Ten sezon jest wyjątkowy i dla pana, i dla naszego teatru, który obchodzi 200. rocznicę istnienia. Co jeszcze chciałby pan zagrać?

- Został mi do zagrania Król Lear, choć we Francji już mi tę rolę proponowano. Zacząłem czytać, przygotowywać się, ale niestety z braku pieniędzy spektakl nie został zrealizowany. W sumie mam szczęście. Dostałem dużo ciekawych ról. Uwielbiam grać. Im więcej ról, tym lepiej. Cały czas jestem głodny tekstu teatralnego. Być może w tym sezonie zagram w Hamlecie.

Mógłby pan być kimś innym?

- Za młodu chciałem być architektem, ale nie umiałem rysować. Byłem w klasie matematyczno-fi-zycznej. Moi koledzy interesowali się architekturą i mnie to też wciągało, ale nigdy nie miałem dość czasu,

żeby nauczyć się rysunku. Matematyka czasem pomaga w budowaniu roli. Przy Becketcie na pewno. Krapp liczy dokładnie taśmy, pudełka, lata.

Czy mógłbym robić coś innego? Jestem po to, żeby grać. Zdarza się jednak, że pracuję jako tłumacz. Jadę z robotnikami do Francji albo Belgii. To są murarze. Remontują piece przemysłowe. Nauczyłem się przy nich murarki. Taki piec do miedzi trzeba rozebrać w środku, naprawić, zrobić wymurówkę. To precyzyjna robota i mało ludzi się na niej zna. We Francji w sierpniu wszyscy idą na urlop i wtedy zaczyna się sezon konserwacji maszyn. Gdy pomogłem zbudować taki piec, który wylał żelazo do formy, iskry wyleciały, poczułem się zadowolony z siebie i cieszyłem się, że mogę robić inną ważną robotę.

Pańskie role na płockiej scenie zawsze budzą ciekawość. Zgarnął pan już cztery Srebrne Maski przyznane przez kapitułę Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru. Jak grać, żeby ciągle "nie lecieć Mąką"?

- Nie wiem. Boję się tego, że tak już grałem, cały czas tego podświadomie pilnuję. Nie chcę się powtarzać. To tak jak z prowadzeniem samochodu. Na początku kierowca patrzy, gdzie jest hamulec, sprzęgło, gaz i jedzie, aby jechać. Potem się rozwija, poznaje krajobraz, uczy się przejechać całą drogę. Później jest GPS i pytanie: co by tu zwiedzić jaszcze po drodze, jaki wariant jest ciekawszy? Jeśli widzowi uda się zapomnieć, kto gra, to jest dobrze. Skupia się na postaci.

Po skończeniu PWST w Warszawie nie ma się ochoty zostać w stolicy?

- Tak się złożyło, że nie zostałem, a potem nie chciałem wracać w warszawski kocioł. Oddechem dla mnie był Paryż. Grałem we Francji wielokrotnie. Potem z radością wracałem do Płocka. Chyba jestem domatorem i nie lubię się przeprowadzać.

Dużo było tych przeprowadzek?

- Z Wołomina do Kalisza. Z mieszkania do mieszkania w Bydgoszczy. A potem było jeszcze kilka mieszkań w Płocku. Z Bydgoszczy do Płocka przeprowadzałem się maluchem. Był pełen gratów. O 3 rano przyjechałem na Jaśminową, czyli do płockiego Alcatraz. Wkładam klucze w zamek, jeden, drugi. Żaden nie pasuje. Zacząłem się dobijać do drzwi. Ludzie chcieli wzywać policję. "To wzywajcie" - powiedziałem. W końcu otworzyłem drzwi nogą. Potem musiałem zmienić zamek. Później pojechałem do domu rodziców po żonę i w połowie drogi maluch mi się zepsuł. Utknąłem w Goławinie i ani w tę, ani we w tę. Pasek rozrządu padł. A to chyba był jakiś dzień wolny. Może niedziela? Trzeba było szukać telefonu. Obudziłem sołtysa i zadzwoniłem po pomoc do rodziny. I takie miałem wakacje przed moim pierwszym sezonem w płockim teatrze.

Którą swoją rolę Jacek Mąka chciałby zapisać na wieczną taśmę, z którą by nie dyskutował?

- Dobrze wspominam pracę z Wojtkiem Adamczykiem. Robiliśmy "Samobójcę". To było i śmieszne i wzruszające. Ogromną frajdę sprawiło mi też "Ptasie radio". Jeździliśmy z Grażyną Zielińską po całym województwie płockim. Spotykałem cudowną dziecięcą publiczność. Lubię grać dla dzieci. W "Calineczce" grałem Szerszenia. Chodziłem w baletkach. Mieliśmy z Mariuszem Pogonowskim czarne kostiumiki, szpady i swoją piosenkę. Bardzo nas to bawiło. Niezwykłą przygodą aktorską okazał się trzyczęściowy spektakl "Do Damaszku" grany w Teatrze Narodowym La Colline we Francji, u Roberta Cantarelli. To była wielka wyprawa, wielkie wyzwanie. Przedstawienie trwało cztery godziny. Nie wszystkim się podobało. Z płockich produkcji wspominam dobrze "Dzikie żądze". Z tym spektaklem wiąże się zabawna anegdota. Ze scenografem Marianem Fiszerem poszliśmy do sklepu obuwniczego wybierać szpilki do spektaklu. Wybieramy, wybieramy. Scenograf każe mi spróbować, czy będę się mógł w nich poruszać. Nagle jedna babcia mnie zauważyła i mówi do wnuczki: "Nie patrz tam!", mając na myśli oczywiście mnie. O proszę, jednak udało mi się zrobić mały skandal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji