Artykuły

Nie pójdę do nieba

- Co to znaczy być pięćdziesiąt pięć lat na scenie? To wspaniała podróż, przygoda, pasja, praca. Nie mam lat, które bardziej lub mniej lubię, kocham je wszystkie - mówi TADEUSZ PLUCIŃSKI.

Tadeusz Pluciński [na zdjęciu] w życiu ma dwie pasje: aktorstwo i kobiety. Na koncie - role w dwustu przedstawieniach i sześćdziesięciu filmach. O jego kobietach krążą legendy: ponoć miał cztery żony i... trzy tysiące narzeczonych.

Umie śmiać się z siebie. Wszechstronny na scenie, jego ekranowe epizody to też perełki. Powrócił niedawno w filmie "Tulipany"

W drzwiach wita mnie wielki... rottweiler. Skacze i ciągnie za nogawkę spodni. "Kuba, spokój!" - pan domu przywołuje do porządku swojego pupila, całuje mnie szarmancko w rękę i pyta, czy piję kawę z mlekiem, czy bez. Elegancki, owiany mgiełką dobrych perfum, wyprostowany i w świetnej kondycji. W ogóle nie wygląda na swoje siedemdziesiąt osiem lat. Uprawiał w życiu wszystkie dyscypliny sportu: piłkę nożną, pływanie, jeździectwo, rzut oszczepem, biegi średniodystansowe. Robił salta na scenie, tańczył w szkole baletowej... Nawet boksował - miał złamany nos i przesuniętą przegrodę. Dziś chodzi na długie spacery z psem. Mieszka w małym, przytulnym mieszkaniu na Pradze. Większe oddał synowi. - Jestem sam, ale nie samotny, bo mam psią miłość, wielką i najuczciwszą. Ucieszył się, że nie pytam od razu o miłość do kobiet, bo o to wszyscy go pytają. Prasa pisała o nim: "Na wieki wieków amant", bo miał cztery żony i niezliczone romanse. - Znudziło mnie to. Na pytanie, ile miałem kobiet rocznie, odpowiadałem, że trzysta sześćdziesiąt pięć, czyli codziennie inną. Niektórzy dali się nabrać. Kocham kobiety, miałem ich wiele, ale chyba ważne jest też to, że jestem aktorem, i to od ponad pół wieku na scenie.

Początkowo wcale nie marzył o aktorstwie. Nie grał w szkolnym teatrzyku, nie recytował wierszy. Wybrał studia prawnicze. Wieczorami chodził za kulisy teatru Syrena w Łodzi, żeby popatrzeć na swoją dziewczynę na scenie. Tam dostrzegł go Edward Dziewoński. "Ile masz wzrostu?" - spytał. "Metr osiemdziesiąt dwa" - odpowiedział pan Tadeusz i usłyszał: "To co ty robisz za kulisami zamiast być na scenie?". "Dudek" Dziewoński przygotował go do egzaminu do PWST. Był rok 1946. - Zdałem. Moimi profesorami byli: Leon Schiller, Józef Węgrzyn, Jacek Woszczerowicz, Aleksander Zelwerowicz. A na jednym roku byłem ze Staszkiem Jasiukiewiczem, Guciem Lutkiewiczem i Heniem Bąkiem. Stanowiliśmy świetną paczkę. Egzamin końcowy o mało nie skończył się skandalem. Studenci przygotowali wielkie monologi, fragmenty Mickiewicza i Słowackiego. Tadeusz Pluciński stanął przed komisją i powiedział: "Jan Brzechwa, czterowiersz. Chwaliła się rzepa przed całym ogrodem, że jest bardzo smaczna z miodem, na to miód się odezwie i tak jej przygani: a ja jestem smaczny i bez pani". Cisza. Ktoś szepnął, że trzeba jak najszybciej pozbyć się tego aroganta. Ale komisja, w pierwszej chwili oburzona, zaczęła płakać ze śmiechu. Leon Schiller tak podsumował całe zajście: "No cóż, to wielka sztuka zaprezentować całą swoją edukację i kunszt aktorski w tak krótkim fragmencie". - Uratował mnie. Tak skończyłem szkołę.

Był 1949 rok. W ramach tzw. wymazywania białych plam kulturalnych na mapie Polski pojechał do Wrocławia, do Teatru Dramatycznego. Zaczęło się aktorskie życie.

- Co to znaczy być pięćdziesiąt pięć lat na scenie? To wspaniała podróż, przygoda, pasja, praca. Nie mam lat, które bardziej lub mniej lubię, kocham je wszystkie. O aktorstwie mówi się różnie: misja, powołanie. Guzik prawda. Dla mnie to rzemiosło, a szkoła aktorska jest szkołą zawodową uczącą, jak mówić, śmiać się, gestykulować. Kiedy słyszę, jak jakiś nawiedzony aktor "niesie słowo", to ogarnia mnie śmiech. Czasem ktoś mówił, że wychodzi nie na scenę, tylko na spełnię. Czyli przed publiczność, gdzie on się spełnia. I mówił to poważnie, daję słowo. Według mnie, trzeba zrozumieć, że publiczność zasługuje na to, by to, co się robi, robić jak najlepiej.

W aktorstwie podobno najważniejszy jest wdzięk. Albo się go ma, albo nie. On go ma. Pracował w wielu teatrach. W Dramatycznym we Wrocławiu, Polskim w Poznaniu i warszawskich: Ludowym, Ateneum, Współczesnym, Polskim i Syrenie. Grał z wielkimi gwiazdami: Niną Andrycz, Aleksandrą Śląską, Zofią Mrozowską, Antoniną Gordon-Górecką, Kaliną Jędrusik. Był Przełęckim w "Uciekła mi przepióreczka", Dulskim u boku Niny Andrycz w roli Dulskiej i Mackie Majchrem w "Operze za trzy grosze". Nie sposób wymienić wszystkich ról, bo jest ich ponad dwieście. Nic ukrywa, że z niektórych jest naprawdę dumny. - Po przedstawieniu "Uciekła mi przepióreczka", gdzie grałem Przełęckiego, przyszedł za kulisy mój kolega Makuś Łącz, cały zapłakany. Powiedział, że tak gram, że on musi płakać i już. Sam też jest aktorem i wie, jak trudno zmusić do łez kolegę po fachu. To był dla mnie wielki komplement. A kiedy grałem monolog "Geniusz na marginesie", po spektaklu usłyszałem: "Gdzie jest ten mały, taki smarkacz, którego jeszcze nie znam?". To Lena Eichlerówna, sława, legenda, przyszła za kulisy. Spytała: "To ty to mówiłeś, prawda?". I pocałowała mnie w rękę. Niemal zemdlałem. A ona, ta znakomita postać, powiedziała: "Tak dobrze to zrobiłeś, ze ja nie wstydzę się tego, co zrobiłam". Coś niesamowitego. To były takie dwa słupy milowe, które utwierdziły mnie w przekonaniu, ze mam prawo wykonywać ten zawód. Obsadzano go w rolach czarnych charakterów i uroczych drani. Mówi, że w wizerunek pocztówkowego amanta wciśnięty był przez całe lata. Walczył z tym długo. W końcu sam błagał reżyserów o inne role. I przyszły do niego - charakterystyczne, komediowe. Jego zdaniem komedia wcale nie jest łatwiejsza od dramatu. Spowodować, by ludzie szczerze się śmiali, to też sztuka. Pierwszy raz wystąpił w warszawskiej Syrenie na jubileuszu Hanki Bielickiej w 1975 roku. Zagrał komisarza w lekkiej, francuskiej farsie "Bądź moją wdową". Dyrektorzy Gozdawa i Stępień zaproponowali mu etat. Był zaskoczony: skoro tak, to musiał być śmieszny.

Trochę się bał. Estrada nie jest łatwa: aktor staje przed widownią i do dyspozycji ma wyłącznie siebie. A w Syrenie - sama śmietanka: Ludwik Sempoliński, Dodek Dymsza, Kazimierz Brusikiewicz, Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska... Zaryzykował. W tym teatrze jest do dziś, czyli od trzydziestu lat.

Z błyskiem w oku opowiada o wspaniałej publiczności, o czasach, gdy bilet na spektakl był łapówką. - Wszystkie teatry to miejsca mojej pracy i pasji, ale Syrena tak mnie wciągnęła, ze nie wyobrażam sobie innego miejsca. Jeździliśmy z występami po całej Polsce. Także do USA, Kanady. Podróż zwykle trwała sześć tygodni. Pamiętam, cały zespół bardzo się kochał, bo jechał za "żelazną kurtynę", ale po tygodniu pobytu za granicą stosunki chłodniały i wszyscy skakali sobie do gardeł. Tuż przed wyjazdem wszystko wracało do normy i znów się kochaliśmy. W podróży przykładem świeciły Hania Bielicka i Irena Kwiatkowska. Od nich każdy młody aktor powinien uczyć się, czym jest ten zawód i jak się zachować w różnych sytuacjach. Wspaniałe dziewczyny. Stara dobra szkoła. Tadeusz Pluciński dobrze wspomina pracę w telewizji: w "Kabareciku" Olgi Lipińskiej, "Dobranockach dla dorosłych", w czwartkowych "Kobrach", gdzie grywał morderców i na ulicy pytano go, kogo następnym razem wykończy. Zagrał w ponad sześćdziesięciu filmach, ale do kina ma najmniej emocjonalny stosunek. Pamiętamy jego ministra Jaszuńskiego z "Kariery Nikodema Dyzmy", Roberta Tonnora z "Pamiętnika pani Hanki", kapitana Grudzińskiego z "Westerplatte" Stanisława Różewicza. Był świetny w epizodach u Stanisława Barei: "Poszukiwany, poszukiwana", "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Ostatnio powrócił na duży ekran w filmie "Tulipany". - Śmieją się, że reżyser Jacek Borcuch zrobił "Park jurajski", bo wytrzasnął aktorów już wiekowych: Zygmunta Malanowicza, Janka Nowickiego i mnie. Zagrałem geja, to dla mnie coś nowego. To ciepła opowieść o zwykłych ludziach i zwykłym życiu. Dobra, ciekawa. Przyznaje, że uciekła mu w życiu jedna rola: Jagona w "Otellu". Marzył, by go zagrać. I nie może tego przeboleć.

Niektórzy mówią, że aktorstwo to zawód niemęski. Ale Tadeusz Pluciński nigdy nawet nie pomyślał o zmianie profesji. - To taki cudowny magiel i cudowne możliwości. Poza tym nic innego nie potrafiłbym robić. "Płeć to ja potrafię rozróżnić. Niektórzy twierdzą nawet, że jestem specjalistą w tej dziedzinie" - takie słowa wypowiada pan Tadeusz w komedii "Poszukiwany, poszukiwana" Stanisława Barei. Nie ukrywa, że kobiety zawsze go fascynowały. Ich tajemnica, fantazja. Kochliwy. Bez kobiet nie wyobraża sobie życia. Śmieje się z mitów o tysiącach kochanek, ale - tak do końca nie zaprzecza. Kiedyś wyznał, że swoich podbojów nie liczył, bo i tak by tego nie ogarnął, ale mógłby nimi obdzielić kilku panów. - I tak jestem mały wobec romansów mojego taty, wytwornego mężczyzny, który kobiety uwielbiał ponad wszystko - mówi. Pytany, dlaczego miał aż cztery żony, odpowiadał: "Bo lubię Mendelssohna". O byłych małżonkach mówi z czułością i sympatią, ze wszystkimi jest dotąd w przyjaźni: śpiewaczką operową Bożeną Barańską, aktorką Iloną Stawińską, tancerką Krystyną Mazurówną i aktorką Jolantą Wołlejko, z którą ma dwóch synów. Pewnie czasem był powodem ich smutku. Jego zdaniem trzeba pamiętać to, co najpiękniejsze, najlepsze. Bo przecież z każdą z nich był szczęśliwy. Związek kończył w momencie, kiedy mijało obopólne oczarowanie, miłość zaczęła przeradzać się w przyjaźń, a jeszcze nie wkroczyła obojętność i nienawiść. Nie było dramatów, konfliktów. Jego związki trwały po kilka lat, jedynie ostatni trwał aż 20. Tak więc kilka razy rozpoczynał życie od nowa, bo wszystko zostawiał żonom. Mówi, ze z domu wychodził tylko ze szczoteczką do zębów w kieszeni, i nie żałuje, bo pieniądze to rzecz nabyta. Gdy rozstawał się z Jolantą Wołłejko, ona zażartowała: "Wiesz co, gdy kiedyś umrzesz, co jest oczywiście wykluczone, przyjdę na twój grób i na pewno zastanę karteczkę: Jestem w kwaterze szóstej, u pani Zosi, zaraz wracam". Kilka lat temu wspólnie z Witoldem Fillerem napisał pikantny poradnik erotyczny w satyrycznej formule "Tylko dla mężczyzn". Podpowiada, gdzie i jak uprawiać seks. Odsłania tajemnice alkowy znanych artystów, pisze o swoich doświadczeniach, ale bez wskazywania, kto jest kim. Kopalnia materiałów "łóżkowych", anegdoty, refleksje. Tadeusz Pluciński nigdy nic wyprze się swojej umiejętności flirtowania, prowadzenia dowcipnej rozmowy o sprawach damsko-męskich. Podobno kiedyś aktorka Anna Chodakowska powiedziała mu na przywitanie: "Tadziu, śniłeś mi się dzisiaj!". "Nago?" - spytał. Zaprzeczyła, a on odparł: ,Więc to nie byłem ja!". Na regale stoi w ramce czarno-białe zdjęcie. Kilkuletni Tadeusz z siostrą i psem. Psy towarzyszyły mu w życiu zawsze. Rodzinny, przedwojenny dom w Łodzi pełen był też innych zwierzaków. Pamięta żabki i myszki pod koszulą. Żółwie, rybki w akwarium, gadającą papugę, małpę. Tata, urzędnik Wydziału Oświaty i Kultury w Łodzi i opiekun małego zoo, przynosił do domu różne okazy. - Małpa raz pobiła tatę. Skoczyła mu na głowę i wytargała za uszy. Właściwie ze wszystkich członków rodziny tolerowała tylko mnie. Aktor głaszcze psa Kubę i nalewa mu wodę do miski. Ze wzburzeniem mówi o okrucieństwie ludzi wobec zwierząt - maltretowanych w transporcie, w ubojniach, porzucanych. - Kim jest człowiek, który przywiązuje w lesie swojego psa do drzewa i odjeżdża samochodem, skazując go na powolną głodową śmierć? Mnie rodzice nauczyli, że kochać trzeba każdego, a szczególnie istoty bezbronne. Mama, Austriaczka, podczas okupacji mimo presji ze strony władz niemieckich nie podpisała folkslisty. Była niezwykle tolerancyjna, małżeństwo rodziców jednak się rozpadło. Tata nie pił, nie palił, ale... kochał kobiety i miał temperament. Tadeusz z siostrą byli wtedy nastolatkami. Okupację spędził w Łodzi i Warszawie, z której wyjechał krótko przed Powstaniem. Po wojnie mama z siostrą przeniosły się na stałe do Monachium. On został z tatą, który ożenił się ponownie. Podobnie stało się w czwartym i ostatnim małżeństwie Tadeusza. Kiedy rozstawał się z Jolantą Wołłejko, młodszy syn, Piotr, został z matką. Starszy, Paweł - z nim. Powiedział: "Tato, ja ciebie nie zostawię". - Kiedy Paweł się ożenił, pewnego dnia zadzwonił do mnie jego teść i powiedział, że mam świetnego chłopaka, który bardzo mnie kocha - wspomina aktor.

Kiedyś powiedział, że rola wzorowego męża i ojca jest najtrudniejsza ze wszystkich, jakie przypadły mu w udziale. - Dlaczego nie okazywałem synom uczuć? Rzadko mówiłem, że ich kocham. A darzyłem i darzę ich wielką miłością. Zawsze mogą na mnie liczyć. Paweł skończył zarządzanie i marketing, Piotr - studia związane z turystyką. Mają swoje rodziny. Paweł - trzy i półletniego syna Piotrka i maleńką Paulinkę. Teraz czekam na będącego w drodze potomka mojego młodszego Piotra. Spotykamy się. Mamy świetny kontakt z wnukiem. Cieszę się, ze jestem dziadkiem. Czego by sobie życzył? Zdrowia dla swoich najbliższych. Poczucia humoru, które zawsze pozwalało mu przeżyć trudne chwile. Nigdy jednak nie koncentrował się na kłopotach. Nie przywiązywał wagi do drobiazgów. Mówi, że najważniejsze w życiu to być w porządku ze sobą. Patrzeć w przeszłość, ale przede wszystkim w przyszłość, bez względu na wiek. W jego mieszkaniu wisi zegar "anticlock", którego wskazówki się cofają. By zobaczyć właściwy czas, trzeba spojrzeć na odbicie zegara w lustrze. Taka przeszłość i przyszłość w jednym. - Wiesz, dlaczego nie pójdę do nieba? Bo mam lęk wysokości. A w piekle jest fajnie. Tam jest całe towarzystwo moich dawnych kolegów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji