Artykuły

"Dźwięk z polskiej gleby"

"No ale któż

ten ton tak wysoki uciągnie?

Tam poza mną, jak stałam

przy skrzypaku - wysłuchałam:

mówili o Polsce chłopi

i mówili wcale rozsądnie i szczerze:

że tego, tamtego trzeba bić,

że się nie trzeba dać, że trzeba jakoś żyć,

że dłużej tak nie może trwać,

i, wie pan - jakoś temu wierzę,

że to było rozsądnie i szczerze."

(akt III, sc. 8 - Maryna)

Pisać o "Weselu" Wyspiańskiego nie jest łatwo, bo wszyscy przecież wiedzą doskonale, że jest to wielki dramat o Polsce, o społeczeństwie, o obowiązkach i niemocy..., bo teatry chętnie sięgają po ten dramat, inscenizując udziwniają, przerabiają, poprawiają, ujmują, dodają. Czasem po prostu nie wiadomo, czy to jeszcze Wyspiański czy już nie. Trudno jest zrozumieć te wyczyny i pomysły reżyserów "ambitnych", którzy chcą przysłonić autora swoją osobą, swoim pomysłem, swoją wizją. Ostatnie przedstawienie "Wesela" w Teatrze Polskim w Warszawie obywało się bez muzyki, było zupełnie ciche i trzeba powiedzieć, że ten brak muzyki dawał się zauważyć - przedstawienie było "głuche", chociaż dzięki temu niepodzielnie dominował na scenie i nad widownią dialog złośliwy, błyskotliwy, dowcipny.

"No, ale któż ten tak wysoki ton uciągnie?" Trudno podnosić poprzeczkę wyżej i wyżej. Przedstawienie w radomskim Teatrze Powszechnym posiada znamiona ogólnych tendencji w teatrze współczesnym, polegających na traktowaniu tekstu autorskiego jako scenariusza wyznaczającego ogólny zarys dramatu, konstruowanego w szczegółach przez reżysera. Zygmunt Wojdan dokonał takiej poprawki: przedstawienie rozpoczyna taniec chocholi. Ten sam taniec kończy przedstawienie. Inscenizacja radomska została więc ujęta w klamrę owego tańca, co - jak sądzę - posiada ogromne znaczenie w interpretacji spektaklu. Ideowy sens tej realizacji scenicznej, wyrażony w dramacie znakami Chochoła i usypiającej jego muzyki został wzmocniony zastosowaniem powtórzenia: na początku i na końcu.

Z. Wojdan w słowie "Od reżysera" (Program) usiłuje tłumaczyć swoją koncepcję inscenizacyjną przywołując relację Grzymały Siedleckiego z rozmowy z Wyspiańskim, który powiedział: "Posądziłem Polaków o niezdolność do czynu, a jednakże wypadki rewolucji 1905 roku wskazały, że uczyniłem im krzywdę". Reżyser wyciągnął z tego wniosek, iż "Wyspiański dobrze sobie zdawał sprawę ze spójności Wesela z aktualnymi nastrojami i predyspozycjami społecznymi i zawsze skłonny był kształtować nastrój nadrzędny aktualnej inscenizacji do czasu i okoliczności narodowych jej powstania, w tym oczywiście zakresie, na jaki pozwalają - bez użycia gwałtu - przemieniające się z biegiem czasu walory poetyckie utworu".

Odczytując w ten sposób intencje poety inscenizątor poszedł w kierunku wydobycia z tekstu dramatu tego, co "pasuje", przystaje do rzeczywistości, "do czasu i okoliczności narodowych". Ale w kontekście powyższych wyznań dyrektora radomskiej sceny owo klamrowe ujęcie eksponuje "chocholi taniec" całego narodu, wszystkich stanów; taniec symbolizujący opanowanie duszy narodu przez "bałamuctwa w wielkim stylu, które już przeżyło tylu" i prowadzi dd sądów ujemnych, negatywnych, prawie pamfletowych. Odbieram ten dwukrotny taniec jako presję, zamierzoną presję na świadomość odbiorcy, iż trzeba wyrwać się z tego zaklętego kręgu bezsensu i pozoru.

Wkomponowując sens dramatu we współczesność Z. Wojdan pozostawił jeszcze spory plac dla wyobraźni widza, który ma przecież prawo szukać własnych znaczeń i odczytywać je nawet wbrew intencjom reżysera-inscenizatora; założył tym samym istnienie w utworze treści uniwersalnych ponadczasowych czy ponadhistorycznych, zawierających w sobie wzorce rozwiązań i postaw, konfliktów i sądów. Czyli można powiedzieć, "co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach". Ciągle przecież na przestrzeni historii "jakieś Fata nas pędzą w przepaść" taką lub inną i na czele stają ludzie obiecujący powstrzymanie zła, uratowanie narodu - nic z tego nie wychodzi. To jest ironia dziejów - to jest Fatum historii Polski.

Ten uniwersalizm "Wesela" dostrzega się bez trudu w znakomitych dialogach, zwłaszcza między Osobami i Osobami Dramatu; wymiana zdań, poglądów, starcia i polemiki Stańczyka (A. Iwiński) z Dziennikarzem (A. Bieniasz) - to wielka rozprawa polityczna o pryncypiach wielkiej gry o duszę narodu. Stańczyk jest bezlitosny w demaskowaniu pozy, maniery, udanych żalów, pozorowanych cierpień. Zbywa patetyczne skargi Diennikarza przypomnieniem precedensów historycznych:

"Asan prawi -

jako najwięksi gębacze,

odrośl od tych samych pni z moich dni."

Trzeba zauważyć, że o ile reżyser [brak części tekstu] ironii w kształtowaniu [brak części tekstu] historiozofii, o tyle jej [brak części tekstu] pomniejszyli aktorzy recytujący całe fragmenty dialogowe bez wyczucia, bez koniecznej finezji i subtelnych niuansów, które w tekście są. Zwrócił moją uwagę pod tym względem Poeta (P. Bąk), bardzo dobrze prezentujący się na scenie, ale grający zmiennie, raz lepiej raz gorzej, w niektórych scenach gubiący pewien styl epoki i pewien styl myślenia. Widoczne to w rozmowie z Maryną (G. Kłodnicka), która znów doskonale utrzymała się na granicy ironii i dowcipu; w rozmowie z Rachel (N. Wortman), która także rozgrywa swoją rolę "domorosłej intelektualistki" znakomicie - Poeta wypadł słabiej, nadspodziewanie słabo. Może dlatego, że jego partnerki są tak dobre.

Podobne wrażenie wywołuje Dziennikarz (A. Bieniasz), który w rozmowie ze Stańczykiem (A. Iwiński) zaprzepaścił dramatyczność całego dialogu. Podkreślić natomiast trzeba, że Stańczyk jest typowo Matejkowski, gdy siedzi "w królewskim karle" i bezbłędny w podawaniu tekstu. Ukazał agresywność, napastliwość, ironię w stosunku do partnera rozmowy. Pan A. Iwiński objawił zupełnie nową twarz, skupioną, myślącą (a wydawało się, że potrafi tylko naśladować pijaków, błaznować w podskokach i pleść trzy po trzy). To duży sukces aktora i teatru.

Myślę, że role kobiece (G. Kłodnicka, R. Kossobudzka, A. Banaśkiewicz, M. Chruścielówna, D. Dolecka) wypadły wyraźnie lepiej niż role męskie. Kobiety jakby były bliżej intencji wyrażonych w dramacie, jakby lepiej odczytały jego sens. Mężczyźni są bardziej żywiołowi, w nich "temperamenta grają" ale gubią zasadnicze akcenty, stają się powierzchowni.

Niezawodny jest - jak zawsze - p. Karol Jabłoński, twórca świetnej scenografii, w której zachował główne elementy dekoracji Wyspiańskiego: drzwi do alkierzyka, świętych obrazkowych, okrągły stół pod białym sutym obrusem, portrety, broń na ścianach. Efektownie prezentują się potężne belki stropowe (groteskowo tylko wyglądały cieniutkie żyłki, na których je zawieszono). Pomysłowy jest zespół rekwizytów historycznych, ustawionych w jednym miejscu (zbroja, kontusz...), spoza których wychodzą na scenę "personae dramatis" czyli widma. Podobnie jest z chochołami okalającymi scenę.

Ta inscenizacja "Wesela" w Radomiu jest dużym osiągnięciem artystycznym reżysera, teatru, zespołu. Po nijakim okresie minionym, kiedy to wyraźnie repertuar był "od Sasa do Łasa," i wykonanie słabe (np. "Okno"), ten spektakl zaskakuje rozmachem i dynamiką Tylko gratulować i życzyć podobnych albo większych jeszcze sukcesów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji