Artykuły

W brzasku świtania

Belki rozwieszone nad sceną rozszerzają perspektywę "polskiej chaty" do gigantycznych granic. Kilka tradycyjnych dla "Wesela" rekwizytów, "stoisko wizyjne" ze zbroją, na poboczach sceny chochoły. Scena wydłużona w głąb widowni. Nie ma kurtyny. Za moment rozpoczyna się polonez marionetek, zapowiadający finałowy taniec chocholi. Ale to tylko moment, bo z nagła wybucha szalony, weselny oberek. Polski kalejdoskop?

Początek i sceneria radomskiego "Wesela", reżyserowanego i inscenizowanego przez Zygmunta Wojdana, obezwładniają widza, nie pozwalają mm ani na moment oderwać się od tego, co przez prawie trzy godziny będzie się tam działo. Chata bronowicka została nie tylko otwarta na ogród - staje się symbolem, a dramat rozegra się wszędzie: przed nami, wokół nas i w nas. Gdyby reżyserowi nic więcej się nie udało i tak byłby to sukces niepospolity.

Długo, bardzo, długo ten teatr zbierał się do wystawienia narodowego arcydramatu, legendarnego, wciąż fascynującego, wielokrotnie interpretowanego z myślą o czasach, w których ten dramat inscenizowano, Bertolt Brecht pisał ongiś: "W teatrze ciekawe jest dziś to, że widzowi pokazuje się znaną rzecz z nieoczekiwanej, osobliwej strony, albo na odwrót - to, co daje nam odczuć bliski, zrozumiały sens nieznanych, osobliwych spraw... Teatr czynić to powinien za pomocą tzw. efektu osobliwości, tj. pokazywania na scenie z nowej strony rzeczy dobrze znanych". Wedle tej ambitnej zasady mieliśmy już od czasów krakowskiej prapremiery "Wesela" - lokalną ciekawostkę obyczajową, paszkwil, satyrę polityczną, a nawet "karuzelę". W roku 1922 pisał recenzent po kolejnej premierze że "Wesele" straciło już bezpowrotnie swą aktualność: "Zagrzmiał złoty róg i chochoła spraliśmy, przezwyciężyliśmy bezwład, umiemy dawać sobie radę w twardej rzeczywistości". Później się okazało, że chochoł wrócił, złoty róg zaginął i Polacy nie mogli sobie poradzić z twardą rzeczywistością. Nie tędy droga do aktualizacji dramatu Wyspiańskiego, coraz bardziej ponadczasowego i uniwersalnego.

Od strony idei "Wesele" jest konstrukcją zamkniętą, dogłębnie i wszechstronnie zinterpretowaną. Jego ostateczną wymowę wyznacza jednoznacznie finał. Można oczywiście dywagować, czy słomiany chochoł spleciony ze snopów zboża i okrywający zamarły krzak róży oznacza martwotę, czy nadzieję, można i w tragicznym finale dopatrywać się budzącego nadzieję "brzasku świtania", ale to tylko domysły albo pobożne życzenia wobec rozpaczy Jaśka i martwoty jego otoczenia.

Zygmunt Wojdan jako reżyser i tym razem odsłonił przed widzami swe intencje reżyserskie. Sumując z grubsza poszukiwania poprzedników, dokonał dychotomicznego podziału na odczytywanie "Wesela" jako bezlitosnego osądu polskiej bezsiły (zaklęty krąg chocholego tańca), albo bolesnej prowokacji mającej wywołać sprzeciw, a w następstwie tego doprowadzić do Czynu. Nade wszystko jednak - i to jest niezmiennie interesujące i twórcze - reżyser odczytuje ideę dramatu poprzez całą twórczość autora i jego żądanie wielkości od narodu. Po tym wielce obiecującym i ambitnym wistępie, Z. Wojdan jakby kapituluje oświadczeniem, że pozostaje mu zaufać tekstowi, który sam sobie da radę "w kontakcie z dobrze rozumianym, aktualnym widzem zbiorowym". Na szczęśćcie, obietnica nie została dotrzymana. Już sam wybór tekstów do skreśleń ma swoją wymowę, a dotyczy to przede wszystkim znacznego okrojenia kwestii wygłaszanych przez Czepca. Mówi się, że inteligentny Polak zna "Wesele" na pamięć. Może to przesada, ale w obiegu społecznym funkcjonuje co najmniej kilkanaście aforyzmów i sentencji rodem z "Wesela", a jest ich w tekście ponad 100! Jeśli do niego wracamy, dramat ten czytamy "puentami" - dosadnymi, błyskotliwymi, lśniącymi blaskiem poezji i intelektu. Tego nam reżyser oszczędził i mnie osobiście spotkał zawód.

Ale kształt ostateczny spektaklu zależy nie tylko od domniemanych i faktycznych intencji inscenizatora, zależy w równym stopniu, a może bardziej jeszcze od wykonawców. Czy dyrektor radomskiej sceny, czekając tak długo, trafnie wyczuł moment optymalny dla obsady spektaklu, na którym już niejeden teatr stracił swą godność? Jedno jest dla mnie oczywiste: tu nie ma ról "puszczonych", świadomie niedopracowanych. A że możliwości aktorów są różne? Tak bywa nie tylko w Radomiu.

Potok słów, kalejdoskop scen, migawek, sytuacji, a w nich idea przewodnia, ewolucja postaw i charakterów. A przecież jest tu jakaś granica, są słowa, zdania, które ważą. I - mimo zawrotnego tempa - istotnie ciąg myślowy jest w tym przedstawieniu klarowny. Zaskoczył mnie Andrzej Iwiński w roli Stańczyka. Odrzuciwszy precz kostium błazna, w którym było mu tak dobrze (aż za dobrze) przez wiele lat, skonstruował postać mądrego, przenikliwego, wrażliwego i sceptycznego "błazna". Wśród spotkań postaci dramatu z postaciami wizyjnymi on jeden stanął na najwyższym szczeblu. On, bo partner - Poeta (Piotr Bąk) - obnażył aż nadto wyraziście swe braki warsztatowe. Postacią numer dwa jest Stanisław Kozyrski w roli Czepca, wysoki kunszt prezentuje, jak zwykle, Włodzimierz Mancewicz (Wernyhora). Kapitalnie zrealizował zamysł reżysera Leszek Jancewicz - jego Chochoł to nie epizodyczny "śmieć", ale faktyczny dyrygent i organizator dramatu. Rozegranie sceny owładnięcia przedstawicielami różnych stanów jest po prostu mistrzowskie. Nie znalazł tym razem dla siebie miejsca Jerzy Stępkowski, jego Gospodarz ginie w tłumie, jest statyczny. Więcej barw i kunsztu można było oczekiwać od Marii Chruścielówny (Klimina) i Renaty Kossobudzkiej (Radczyni).

"Wesele" jest dramatem napięć i subtelnych przeskoków nastrojowych. Pełnię doznań estetycznych zakłóca w radomskim spektaklu jeden zgrzyt: oto w scenie poprzedzającej "wielki finał" Poeta, wbrew logice wypadków i dyscyplinie utrzymywanej do tej pory znakomicie, zaczyna wygłaszać drętwy "referat", robi się koszmarna "dziura" w misternej konstrukcji. Warto ją zlikwidować dla tak wspaniałej całości!

Karol Jabłoński, goniąc ostatnimi czasy "za żywiołkami drobniejszego płazu" zabłysnął jako scenograf wspaniałą wyobraźnią i jest bez wątpienia współtwórcą sukcesu całego zespołu. Odrębnie potraktowała swe zadanie Ewa Kornecka, komponując oryginalną muzykę, szlachetnie współbrzmiącą w tej symfonii. Słowem, radomskie "Wesele" ma szanse na trwałe zapisać się w dziejach tego dramatu na scenach polskich. Jest w swej istocie żarliwym wołaniem o Czyn i narodową wielkość. Warsztatowo jest zrobione godnie, bez jakichkolwiek sztuczek czy "dopisywań". Słowami Wyspiańskiego mówią do nas współcześni, żywi ludzie. A to już bardzo wiele, szczególnie po okresie nie najwyższych lotów tej sceny w ostatnich miesiącach, co z pewnym niepokojem starałem się sygnalizować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji