Dwaj kontrabasiści
Dwukrotnie w ciągu jednego tygodnia listopada oświecona publiczność warszawska miała okazję podumać o niespodziewanie rozległych możliwościach artystycznych instrumentu tak pogardzanego jak kontrabas. Powiadam "oświecona publiczność" gdyż obie okazje były dość elitarne, choć każda z innej przyczyny. Popularyzujący muzykę poważną radiowo-telewizyjny
cykl "Stereo i w kolorze" miał charakter elitarny chociażby przez fakt nadawania go w programie drugim równolegle z wyświetlanym w jedynce kolejnym wykwitem serialowego intelektu TVP. O elitarności gościnnych występów Starego Teatru przesądziła z kolei malutka widownia malarni Teatru Studio: biletów zabrakło błyskawicznie, a wielbiciele Jerzego Stuhra i krakowskiej sceny walczyli do upadłego o protekcje i wejściówki. Elita elicie nierówna, można jednak bez ryzyka błędu stwierdzić, że obydwa programy nie miały zapewne widzów przypadkowych; wszyscy dokonali świadomego wyboru. Innym podobieństwem kontrabasowych spektakli był ich komizm. Obydwa wzbudzały śmiech, aliści śmiech ten za każdym razem miał nieco inny charakter.
W radiowo-telewizyjnym koncercie wystąpił Garry Karr, jeden z najlepszych podobno na świecie wirtuozów kontrabasu. Zagrał koncert Domenico Dragonettiego - sztandarowy utwór nielicznej koncertowej literatury kontrabasowej oraz kilka efektownych bisów. Pokazał wspaniałą skalę instrumentu od buczącej głębi w dolnych rejestrach do szlachetności wiolonczelowej czy nawet altówkowej w górnych. Zademonstrował, jak lekki i miękki dźwięk można wydobyć z tego monstrualnego pudła, jak subtelne, liryczne efekty
można zeń uzyskać, choć ta lekkość i subtelność wiele kosztuje; zbliżenia telewizyjnej kamery choćby w wirtuozowskich kadencjach ukazywały, jak kolosalnego wysiłku wymaga od muzyka wydobywanie pięknego brzmienia z grubych strun, Karr potrafił pokazać także ogromne możliwości groteskowe kontrabasu obficie wzbogacając je własnym talentem aktorskim. W granym na bis romansie słonia i muchy obydwa skontrastowane tematy ilustrował odpowiednią mimiką, "gotując" całkowicie orkiestrę Agnieszki Duczmal. Widowni także udzielał się żywiołowy humor wirtuoza.
Także spektakl Starego Teatru był w pierwszym kwadransie najzwyklejszym koncertem kwartetu obojowego. Dopiero do trzeciego bodajże utworu wyszedł jako piąty wykonawca Jerzy Stuhr. Aktor z komiczną powagą akompaniował muzykom na kontrabasie, wykonał także prawie z powodzeniem niełatwą partię samodzielną. A potem koncert ów z wolna jął przechylać się w kierunku groteski. Najpierw kontrabas począł pełnić rolę instrumentu perkusyjnego: wykonawca wydobywał dźwięki ciągnąc smyczkiem na przykład pod gryfem, uderzając dłonią w pudło, uderzając dłonią w czoło, wydając okrzyki. Następnie zaś Stuhr zakończył występ i począł rozbierać się z koncertowego uniformu rytmizując czynności w takt muzyki granej przez pozostałych na scenie muzyków. W efekcie został w szalenie śmiesznych gaciach, zaś scena mocno przypominała cyrkowe występy tzw. ekscentryków muzycznych: tam także kłopoty z garderobą w rytm muzyki są częstym typem gagu.
Takie oto było aktorskie przejście od koncertu do monodramu Patricka Suskinda "Kontrabasista". Nie jest to dzieło literackie wysokiego lotu, ma mielizny, dłużyzny, powtórzenia, a oparte jest na jednym, znakomitym, choć też bardziej skeczowym niż pełnospektaklowym pomyśle. Bohaterem jest piątorzędny muzyk orkiestrowy: człowiek niezbyt wielkiego formatu, pełen sporych aspiracji: zawodowych, prestiżowych, rodzinnych, erotycznych i jednocześnie świadomy niespełnialności tych ambicji. Człowiek przeraźliwie samotny. Suskind wymyślił otóż, by całość tych ambicji, tę kondycję życiową, tę samotność, brak perspektyw zamknąć, zmieścić w stosunku bohatera do jednej tylko rzeczy: do instrumentu. Zachodnioniemiecki autor uczynił kontrabas milczącym, ale niezbędnym partnerem dramatycznym reprezentującym świat zewnętrzny; instrument jest tu obiektem miłości, nienawiści, dumy, szyderstwa, przyjacielem, zawadą, symbolem aspiracji i ich niespełnialności, lustrem portretującym bohatera w ruchu, w sprzecznościach, w śmiesznostkach, w dobrych i złych cechach. Bardzo to efektowne zadanie aktorskie: taka gra z martwym przedmiotem ożywionym sugestywnością aktora: skoro więc scenariusz stwarzał szansę zbudowania bogatej, wycieniowanej sylwetki - nic dziwnego, że Jerzy Stuhr z widoczną przyjemnością wcielił się w rolę kontrabasisty.
Tyle że szansę zbudowania owej postaci w pełni: i komicznie, i na serio - tę szansę aktor stracił właściwie już na wstępie, poprzez falstart owej groteski z instrumentem. Z miejsca albowiem ustawił przełącznik odbioru na pozycje określaną popularnym zwrotem "będą jaja". Ta publiczność, która szturmowała bramy Teatru Studio, ta nasza premierowa elita, tego typu imprezy uwielbia: przyszła tu przyciągnięta nazwiskiem Stuhra, ale nie z afisza "Zbrodni i kary" - z plakatu "Seksmisji", czy "Wodzireja". I była szczęśliwa, gdy się okazało, że ulubiony aktor jej nie zawiódł. Że się zgrywał, celebrował gesty, ośmieszał bez żenady swego bohatera. Że traktował opowiadaną historyjkę jako materiał do serii żartów. Że dystansował się od dramatów jakie - na swoją skalę - jego kontrabasista przeżywa, eksponując komizm. Że zamienił monodram Patricka Suskinda na monolog estradowy.
A przecież do doskonałości - w ramach tego utworu nie najwspanialszego, jako się rzekło - było wcale niedaleko. Bo cała warstwa serio: męka inteligentnego człowieka świadomego ograniczenia i talentu, i możliwości własnej specjalności, nieśmiałość płynąca ze wstydu z własnej kondycji, rozpaczliwa chęć ratowania poczucia własnej wartości choćby przed samym sobą - to wszystko w roli Stuhra było misternie rozbudowane; jest to w końcu najciekawszy chyba wśród współczesnych aktorów eksplorator zakamarków duszy niedużych ludzi. Więc wszystko to było, tylko że przygłuszone hałaśliwą groteską i tanimi żartami. W krakowskim spektaklu zabrakło reżysera, który wyważyłby proporcje i który mógłby komediowy temperament aktora choćby nieco powściągnąć (który także przy okazji mógłby okroić nieco tekst: przydługi zwłaszcza pod koniec nudno kołujący wokół tych samych problemów). Ale zabrakło także jasnego określenia celów samego przedsięwzięcia, które musiałyby - gdyby były - zadziałać jak samoczynny bezpiecznik.
Publiczność dzisiejsza nie nawiedza teatru jako świątyni sztuki. W znakomitej większości idzie tam po to, by się zabawić. Można to lubić czy nie lubić, ale to fakt. Fakt, który daje pewne szanse: publiczność rozbawiona przyjmie bez wstrętu i nieobojętnie treści całkiem serio, poruszające sprawy istotne, jeżeli treści te bądź na zasadzie złamania konwencji, bądź całkiem bezpośrednio wyrastać będą z teatralnej zabawy. I teraz od teatru zależy, czy stać go na taką samoświadomość, by to serio przerastające zabawowość zaplanować, by pokierować odbiorem czy też przeciwnie - poddać się całkowicie oczekiwaniom widzów, schlebiać ich gustom. Są spektakle rozrywkowe, gdzie chodzi tylko o śmiech czysty. I są spektakle, gdzie chodzi o śmiech i o coś więcej. Niewiele więcej: o kawałek prawdy, ułamek uczucia, szczyptę wzruszenia czy refleksji. Niedobrze się dzieje, gdy szansę tego "czegoś więcej" wypuszcza z rąk, gdy powyższej alternatywy nie rozstrzyga rzetelnie taki teatr jak Stary i taki artysta jak Jerzy Stuhr.
Publiczność radiowo-telewizyjnego koncertu wychodziła rozbawiona i zainteresowana; Garry Karr, wygłupiając się kosmicznie, udowodnił przy okazji, że w jego instrumencie jest miejsce na lirykę, piękno, wzruszenie. Wychodząc z "recitalu" Jerzego Stuhra wie się tylko tyle, że kontrabas jest pokracznym, śmiesznym monstrualnym pudłem. I tyle mniej więcej, transponując na cechy ludzkie, wie się o bohaterze monodramu. Trochę mało i całkowicie wbrew intencjom. A przyczyna tkwi w tym pozornym drobiazgu - w zakłóceniu proporcji.