Artykuły

Wakacje z duchami

W piątkowy wieczór w kuluarach czuło się pewną nerwowość. Po wielomiesięcznej pauzie Teatr Polski dał wreszcie premierę. "Tama" jest teatralnie poprawna, aktorsko przyzwoita, ale trudno uwierzyć, aby ktoś się nią wzruszył.

To zdumiewające, że Barbara Sass, która "Tamę" reżyserowała, odkrywa przed nami słowami Conana McPhersona podobne prawdy o kulturowym sieroctwie, marazmie życia na wsi czy iluzji społecznego awansu w mieście, które przerobiliśmy 30 lat temu w prozie Kawalca i Nowaka. Własnej niepamięci możemy zatem dedykować symbolikę tytułu, sugerującego, że istnieją w psychice wiejskich bohaterów jakieś zadawnione niespełnienia, urazy wobec uciekinierów do miasta, którzy, jak człowiek sukcesu Finbar, miejscowych wystawili do wiatru. Dosłownie, bo Irlandia to wietrzna wyspa.

Inaczej niż Myśliwski czy Trziszka, McPherson nie ma nic ciekawego do powiedzenia o samotności na wsi. Ludzie, których oglądamy, pędzą nudne życie, jedyną atrakcją może być wymiana oleju w aucie lub naprawa kawałka podłogi, więc trudno im mierzyć się z kosmosem. Tak wiele pustych słów zgromadził autor, że część sali przysnęła, zanim pojęliśmy, że uczestniczymy w ludowym alkoholowym katharsis.

Obyczajowość w "Tamie" też jest dość dziwna. Ludzie nie oglądają telewizji. Rzadko bywają w mieście. Nie jeżdżą na tańce. Nie chodzą nawet do kościoła. Ale że nie grają w rugby ani w futbol, aż trudno uwierzyć! Jednak piwo nalewa się z firmowej butelki Guinnessa z hipermarketu i ktoś wspomina samochód oraz radio. Więc to dzieje się dziś i naprawdę, nie we śnie. Chłopcy we wsi, nawet starzy kawalerowie, jak Jack (Krzysztof Dracz) czy Jim (Paweł Okoński), marzą o kobietach. Inni, żonaci, jak Finbar (Miłogost Reczek), rwą panienki i chełpią się przed kumplami z wioski powodzeniem w seksie. Rozmawiają głównie o niczym: że mocny, ale ciepły wiatr, że turyści z Niemiec czy Norwegii przyjeżdżają. Że trzeba dołożyć do pieca, posprzątać, zagrać na wyścigach. Wspominają, kto się ożenił, a kto umarł.

Takie szare życie w wiosce z jedną żarówką i radiem - oba cywilizacyjne gadżety są w pubie - powoduje, że wystarczy błahe zdarzenie, jak przyjazd do wioski kobiety z miasta, która kupuje stary dom, by tama zapiekłych emocji pękła, a skrywane dotychczas namiętności rozlały się szeroko. Spokojna wioska zmienia się w miniaturę Twin Peaks. Każdy z bohaterów zna jakąś historyjkę o duchach, które nawiedzają mieszkańców, albo sam spotkał dziwostwora. Każdy z nas ma w sobie lęk - powiada McPherson - i chce o nim opowiedzieć.

Ich medium Valerie (Ilona Ostrowska) właściwie nie wie, czego chce. Po tragicznej śmierci córeczki nie umie już odnaleźć się w miłości. Snuje się po wzgórzach, posiaduje przy piecu, pije wino. Ale swą bezradnością wywołuje dobre uczucia u innych. Absurd śmierci też jest tamą - dopowiada autor, pocieszając ją ustami bohaterów. MrPherson napisał sztukę bardzo bliską telewizyjnemu reality-show. Jego teatralny "Big Brother" pokazuje czwórkę chłopaków, którzy spotykają się w pubie od wielu lat, by pić piwo i whisky - czyli robić dokładnie to, co ich ojcowie, psiocząc - także od lat - na obcych. Miasto jest złe, a "u siebie", nawet bez pracy, jest dobrze. Tyle puent po dwóch godzinach spektaklu.

Valerie okazuje się swoistym Płatonowem. Na niej skupia się uwaga mężczyzn. To przez nią czubią się jak koguty. Jim jest małomówny, pije za dużo, ale jest inteligentny. Jack za dużo gada, bywa dokuczliwy i niezręczny. Finbar jest sknerą i chwalipiętą. Brendan wybrał zawód barmana, więc musi wysłuchiwać pozostałych. Problem w tym, że albo nikt nie mówi prawdy, albo opowiada bajki. Dopiero whisky łagodzi spory. Więc być może "Tama" jest studium zachowań dzieci, które - nawet gdy wyrosły - wciąż bawią się w wakacje z duchami, byle uniknąć odpowiedzialności. Być może jest to wnikliwe studium prowincjonalnego marazmu. "Tama" może być nawet współczesną parafrazą Czechowowskiej sytuacji, gdy dopiero sprzedaż własnego dziedzictwa - ziemi, łąk, pastwisk czy irlandzkich pagórków - może uwolnić człowieka od bylejakości, tchórzostwa czy zgody na miałkie życie. To wszystko być może, bo spektakl Barbary Sass do podobnych myśli skłania rzadko. Częściej jest zbiorem aktorskich etiud i obyczajowych - bywa, że zabawnych - dykteryjek niż fabułą, która porywa widza.

Każdy z aktorów ma tu swoje pięć minut, każdy roni łzę we właściwym momencie - Dracz robi to nawet wyśmienicie! Scenografia pubu jest malarska. Muzyka i odgłosy natury uduchowione. Nawet trup małej córeczki Valerie niebrzydko snuje się w głębi sceny z towarzyszeniem przejmujących poświstów. Tylko że ja mam przed oczami Dostojewskiego, Lowry'ego czy Wojaczka i słyszę, jak oni wciąż zza wódy mają dużo do powiedzenia i jak błaha jest ta irlandzka sztuka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji