Artykuły

Eksperyment

Z UPŁYWEM lat coraz częściej i coraz chętniej zajmuję się porównywaniem dawnych i obecnych czasów. Jestem już w wieku, w którym swoje własne życie mogę podzielić na dwie połowy, aby je porównywać, a nawet przeciwstawiać. Każdy, kto już trochę pożył, doskonale wie, że subiektywne poczucie upływu czasu jest różne w różnych fazach życia. Inaczej czas bie­gnie w młodości, inaczej w wieku doj­rzałym, inaczej w starości. Odkryto to da­wno, pisano o tym już w starożytności. Musi to być zatem odwieczna właściwość człowieka.

Możliwe, że w swoim subiektywnym odczuwaniu zwolnień i przyspieszeń strumienia mojego czasu nie różnię się od mieszkańca np. szesnastowiecznego Lon­dynu. Inaczej jednak mój czas cenię i wypełniam ja, inaczej on. Pomiędzy na­szymi doświadczeniami, jak nieprzebyte mury, wyrosły granice dzielące odległe epoki. Czy można, chociaż w wyobraźni, je przekroczyć?

Mówi się, że nie ma granic dla ludz­kiej myśli i dla prawdziwej sztuki. Na pewno nie podlega im Szekspir. Może nie podlega im również wrocławski artysta Henryk Tomaszewski? Gdyby tak było, do wyobrażenia są gościnne występy po­łączonych zespołów Teatru Polskiego i Pantomimy z Wrocławia na scenie teatru "The Glob" w Londynie, gdzie w roku 1608 pokazałyby przedstawienie "Peryk­lesa". Zastanawiające, jak by też wro­cławskich artystów przyjęli londyńczycy z tamtych lat...

Przypadkiem przyśniła mi się recenzja z tego bezprecedensowego wydarzenia:

W obecności Najjaśniejszego Pana, Mi­łościwie nam Panującego Króla Jakuba I, trupa King's Men ustąpiła sceny barba­rzyńskiemu teatrowi z dalekiej północy, z kraju Polską zwanego. Przybysze wy­stawili sztukę pana Szekspira "Perykles". Nie wiemy, dlaczego goście wybrali ten najnowszy utwór, bez wątpienia mniej racjonalny i mniej poetycki od wielu innych dzieł mistrza ze Stratfordu, dramat, w którym nagromadzenie zdarzeń nieprawdopodobnych większe jest niż w niejednej baśni. Żywioły niszczą okręty, ale oszczędzają ludzi, zmarli zmatrwychwstają, dziewice bronią cnoty, syci dzie­lą się chlebem z głodującymi, władcy by­wają dobrzy, ich namiestnicy prawi, a nieprawych i obłudnych boski piorun zmiata.

Choć cnotliwy Perykles niczym Hiob jest poddany ciężkim próbom, to jednak jego niezłomność zostaje wynagrodzona, i to nawet nie nową żoną i córką, ale tymi samymi, cudownie ocalałymi na oczach zdumionej publiczności, która po raz pierwszy w teatrze była świadkiem, jak niewiasta uznana za zmarłą w połogu i wrzucona w skrzyni do wzburzone­go morza, nie tylko nie utonęła, nie udusiła się, nie wykrwawiła, lecz została podrzucona wprost na ziemię mędrca, nadzwyczaj biegłego akurat we wskrze­szaniu półumarłych.

Sam Szekspir zagadkowo milczał, gdy­śmy go zapytywali, czy zakpił z nas tą bajką, czy jakoweś inne miał cele, tak bając. Może zakpił, a może chciał po­krzepić gawiedź, która - obserwując świat - powątpiewa w sprawiedliwość, wartość cnoty i w ogóle w to, że zło jest karane, a dobro nagradzane. Ludzie chy­ba takiego podbudowania i pocieszenia potrzebują, zwłaszcza ci, co grzeszyć więcej by chcieli, aniżeli mogą, bo jak wszy­stko na tym świecie, tak i możliwości grzeszenia nie są równo rozdzielone; na "północy" w Polsce powiadają na ten te­mat: "Co wolno wojewodzie, to nie to­bie, smrodzie" (smród = the smog). Mo­że więc Polakowie właśnie krzepiących bajek potrzebują? I dlatego "Peryklesa" wielkim nakładem sił i złota w teatrum przedstawiają?

Przyznać trzeba, że jest to teatrum im­ponujące. Cała ekipa, która do nas zje­chała, aktorzy i technicy (osoby towa­rzyszące pomijamy) jest tak wielka, że nie wiemy, czy wszystkich trup londyń­skich by starczyło, żeby zebrać taką ku­pę luda. W Polsce bowiem rzemiosło ak­torskie rozwinęło się w takim kierunku, że jedni aktorzy należą do cechu drama­tycznego, drudzy w pantomimie się ćwi­czą, inni śpiewają, jeszcze inni tańcują. Gdy więc mistrz Tomaszewski zechciał wystawić "Peryklesa" podług pełnego swego wyobrażenia, musiał wziąć aktorów z różnych cechów. Pośród tylu luda de­koracje się na okręt nie zmieściły, ale Tomaszewski doskonale sobie bez nich radzi. Tak umiejętnie posługuje się błę­kitnym płótnem udającym morze i róż­nymi rekwizytami, a przede wszystkim plastycznymi aktorami, że oni nam wszy­stko prawie z niczego wyczarowują.

Moglibyśmy pana Tomaszewskiego okrzyknąć wielkim malarzem, który na­tchniony Szekspirem wspaniałe obrazy na scenie maluje. A stosuje niespotykane farby. Pierwsze farby to żywi ludzie, ich ciała i stroje. Drugie farby to przedmio­ty. Trzecie farby to światła. Symbolicz­nym pędzlem malarza jest - wskrzeszo­ny przez Szekspira - Gower, stary po­eta, co dwieście lat wcześniej niezwykłe dzieje Peryklesa opisał. Ciała i głosu po­ecie użycza Aleksander Wysocki, aktor barwny i sprawny, czarujący i kpiący. On to za przywoleniem autora i inscenizatora puszcza w ruch teatralną machi­nę, steruje akcją, komentuje ją, a nawet czynnie się do niej włącza.

Prowadzi nas tedy na dwór w bez­wstydzie żyjącego Antiocha, którego kró­lestwo Tomaszewski lokuje w okolicy Japonii, na złość rodakom, z których wie­lu upatruje w tych wyspach wzorzec lep­szej przyszłości. A potem zwiedzamy z Peryklesem i bez niego wiele innych kró­lestw i guberni, każde trochę jak z tego, choć i nie z tego świata, aż zniżamy się nawet do zagoszczenia w przybytku roz­pusty, którym rządzi Rajfura, co się może w złym śnie przyśnić, z nadzwyczajną wyrazistością zagrana przez Irenę Szymkiewicz.

A wszędzie, dokąd wędrujemy, obrazy i obrazy. Czasem nawet wypowiadane słowa wydają się cząstką obrazów. Po­śród tych żywych obrazów oglądamy różnych znakomitych aktorów z Wrocławia. Ale na ogół nie możemy się zorien­tować, czy są to naprawdę znakomici aktorzy dramatyczni, bo też wta­piają się w obrazy albo w obrazy prze­mieniają. Np. Zdzisław Sośnierz to taki chodzący i gadający obraz, rozłączający się i na powrót łączący z obrazkiem, któ­ry nazywa się Urszula Hasiej. Uroczymi akwarelami są Taisa i Marina: Elżbieta Czaplińska i Halina Śmiela-Jacobson, nie myślcie, że bliźniaczki, bo to matka i córka, córkę można rozpoznać po na­iwnym pyszczku i różowej koszulce, w której nie jest jej zbyt ładnie. W bajce córa nie musi być od mamy młodsza, ale ma prawo wyglądać efektowniej.

Słyszeliśmy, że Andrzej Wojaczek to kawał nie tylko chłopa (po angielsku ra­czej: kawał szlachcica), ale i aktora, któ­ry w ostatnich latach miał kilka dobrych ról. Tutaj im bliżej końca, tym większe wrażenie robi ten aktor o pięknej barwie głosu. Ale mniej wydaje się to sprawą tego, co my najbardziej cenimy u naszych kingsmenów, a bardziej plastyki ciała i dobrej charakteryzacji. Krótko: Wojaczek też więcej maluje, niż gra.

Chociaż my, Anglicy, wiemy, że nie ma lepszych teatrów i aktorów niż u nas, przyznajmy, iż nawet gdybyśmy chcieli, nie potrafilibyśmy tak namalować przed­stawienia. Oglądamy je jako coś w te­atrze dość osobliwego i egzotycznego, ale niewątpliwie fantazyjnego i pięknego. Obrazy przemieniają się wolno, ale i tak zbyt szybko, żebyśmy mogli nasycić się wszystkimi szczegółami, a doprawdy nie brak wśród nich, ledwo uchwytnych, a zachwycających, jak np. reakcja błazna na kropelkę nie istniejącej wody, jakby się ją widziało.

Był to w sumie pouczający wieczór, szkoda, że trochę za krótki, gdyż wolą pana Tomaszewskiego było sztukę Szek­spira nieco pokreślić.

Sądzę, że to, co napisał angielski re­cenzent T. Basky (po polsku: buski), od biedy usatysfakcjonować powinno nasze poczucie patriotyzmu. W dwu punktach wszakże trudno nam się z nim pogodzić. Kiedy się zastanawia, czy "Perykles" jest baśnią napisaną w dobrej wierze. Nad czym się zastanawiać? Przecież jest to gorzkawa drwina. Sugestia wrocławskie­go przedstawienia jest wystarczająco czy­telna, a śledzenie subtelnych znaków re­żysera na ten temat, jest wdzięczną do­datkową rozrywką. Druga wątpliwość dotyczy czasu. Co dla Basky'ego było zbyt krótkie, dla mnie było zdecydowanie za długie. Czasem odczuwałam znużenie i monotonię. zastanawiam się, czy są to jakieś jednak niedostatki realizacji, czy też nam już nie staje czasu ni ochoty na teatr celebrowany.

W ten oto sposób doszliśmy do punktu wyjścia, do rozważań o czasie. Nie prze­sądzając kwestii, czy "Perykles" powinien trwać krócej, a Tomaszewski ulec współczesnej manii kondensowania wszy­stkiego, warto zauważyć, że dzisiaj lu­bimy, żeby wszystko było szybko. Tak po prostu: cmok, cmok i do łóżka.

Teatry temu stopniowo się podporząd­kowują. Bo to i dla aktorów wygodnie, i publiczność zadowolona. Może to wpływ telewizji? W niej na ogół wszystko jest krótsze. Filmy są bez kroniki, a jak za długie, to się je puszcza w odcinkach. Kto lubi telewizję, temu polecam inne przedstawienie Teatru Polskiego: "Żeg­naj Judaszu". Ekran wielki. Wizja i fo­nia dość dobrze podregulowane. Aktorzy na ogół was zadowolą. Wprawdzie nie nawiążecie z nimi zbyt bliskiego osobi­stego kontaktu, ale to jest ta właśnie różnica pomiędzy teatrem żywym, a te­atrem telewizyjnym. Sztuka jest ciekawa. Opowiada językiem abstrakcji, jak to trudno być porządnym człowiekiem w sytuacji, gdy zarówno swoi, jak i wrogo­wie traktują się tak samo. Całość jest krótka, trwa niewiele ponad godzinę. Przerwy nie ma. Po spektaklu klaskać nie ma konieczności, bo i tak połowa wy­konawców urywa się przed końcem spek­taklu, więc do ukłonów nie wychodzi.

Myślę, że w tym wypadku, choć mo­żna rzec, że każdy z wykonawców, a i reżyser, indywidualnie zrobili mniej więcej, co do nich należało, za ma­ło osiągnęli w sumie, aby mówić o po­ważniejszym dokonaniu. Gdyby z tym po­jechali do Anglii, dopiero by im Basky przyłożył. Ja jako człowiek łagodny i ży­czliwy, mogę podsunąć propozycję, aby nad przedstawieniem jeszcze pracować, bo przecież ma ono szansę przebicia się z niebanalną problematyką, na którą dzi­siaj ludzie mają dość wrażliwe ucho.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji