Artykuły

A ja jadę swoją własną drogą

- Jeśli aktor tuż po szkole angażuje się w jakiś serial, może zostać raz na zawsze przez widza zaszufladkowany - wyjaśnia. - Uznałam, że "Na dobre i na złe" mi nie zaszkodzi, bo miałam już wyrobioną pozycję - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.

Buddystka. Wegetarianka, gotowa na wszystko w walce o prawa zwierząt. Wspaniała aktorka. Jest konsekwentna w wyborze ról, pewna tego, że nie chce być gwiazdą i... nie musi być taka sama jak wszyscy!

Upał, żar leje się z nieba. Maja cały dzień w ramach "Tygodnia wegetariańskiego" rozdawała ulotki i przekonywała ludzi, że warto porzucić fast foody na rzecz zdrowej żywności.

Późnym popołudniem pojawia się na spotkaniu z nami w jednej z warszawskich kawiarenek. Drobna, szczupła, w wielkich przeciwsłonecznych okularach. Zamawia wodę mineralną i z ożywieniem opowiada: - Współpracuję z fundacjami na rzecz zwierząt, Vivą i WWF. Pięć lat temu przeczytali w wywiadzie, że nie jem mięsa, bo nie chcę się przyczyniać do zabijania zwierząt, i zgłosili się do mnie o pomoc. Pomagam do dziś. Pierwsza duża kampania, w której uczestniczyła, była protestem przeciw niehumanitarnym transportom koni do rzeźni włoskich. Trwająca obecnie dotyczy koszmarnego traktowania świń w chowie przemysłowym. Aktorka bierze udział w konferencjach i manifestacjach.

Cieszy się, że może wykorzystać swoją popularność dla dobrej sprawy. Ale czy posunęłaby się do takich działań jak Brigitte Bardot i np. pomazała sprayem elegantkę w naturalnym futrze?

- Gdyby było trzeba, to oczywiście - przyznaje. - Choć moim zdaniem skuteczniejsze jest uświadamianie ludzi. Lepiej pani w futrze wytłumaczyć, że dla jej płaszczyka zginęło w męczarniach 50 zwierząt, podłączonych do prądu. Że karakuły to... owieczki, które nie zdążyły się urodzić, bo zostały wyciągnięte z rozciętego brzucha mamy. A najchętniej zamknęłabym raz na zawsze cały przemysł futrzarski!

Jeszcze jej się to nie udało, ale akcje fundacji przynoszą efekty. Maja cieszy się, że Polska nie jest już w niechlubnej czołówce krajów, które w skandalicznych warunkach przewożą przeznaczone na rzeź konie. - Zmienia się też stosunek do wegetarianizmu - uśmiecha się. - Kiedyś, gdy na planie filmowym mówiłam, że jestem wegetarianką, uważano to za dziwactwo. Teraz zawsze jest nas co najmniej kilkoro. Poza tym coraz częściej słyszę pozytywne opinie lekarzy o niejedzeniu mięsa. To budujące. I prawdziwe! Ja regularnie robię sobie badania i nigdy nie wypadły źle. A przecież całe życie nie jem mięsa.

Jej rodzinę śmiało można nazwać artystyczną: babcia Krystyna była aktorką, ojciec, Jacek Ostaszewski, to znany kompozytor, współtwórca grupy Osjan. Mama, choć większość czasu poświęciła dzieciom - Maji, jej bratu i dwóm siostrom - przez kilka lat prowadziła pracownię ceramiczną. Kiedy Maja była malutka, jej rodziców zafascynował buddyzm i wychowywali dzieci zgodnie z tą filozofią. Maja w dzieciństwie przez swą odmienność sporo wycierpiała. Ponieważ nie jadła mięsa, nie chodziła na religię, dzieci, które nie potrafiły tego zrozumieć, straszyły ją ukaraniem przez księdza, piekłem, wszystkim, co najgorsze. Potrafiły być agresywne. - Gdy w szóstej klasie ostrzygłam się na jeża, zepchnęły mnie ze schodów i mocno poturbowały. Wtedy ta moja inność była przykra.

Na szczęście Maja miała ogromne wsparcie w rodzicach. Nigdy nie wywierali na nią presji, szanowali jej wybory. Nie musiała np. chodzić do szkoły w nylonowym fartuszku, mogła wkładać sportową bluzę. Nie izolowali jej od świata, mówili, że najważniejsze to odnaleźć swoją drogę. Gdyby chciała iść na religię czy zostać ochrzczona, też nie byłoby problemu.

- Obchodziliśmy, jak wszyscy, Boże Narodzenie i Wielkanoc - opowiada Maja. - Zgodnie z tradycją była choinka, prezenty, uroczyste posiłki. Tylko do kościoła się nie szło. Gorzej było, kiedy wszystkie dziewczynki szykowały się do Pierwszej Komunii. Bardzo zazdrościłam im pięknych białych sukienek. Wtedy mama uszyła mi śliczną niebieską, a tata z drucików i tiulu skonstruował skrzydełka elfa. Non stop biegałam w tym stroju i czułam się jak księżniczka!

Pod koniec podstawówki i w liceum nikt już jej w szkole nie prześladował. Jako nastolatka zaczęła szukać własnej drogi. Poszła do kościoła na mszę, ale szybko zrozumiała, że to nie dla niej. Czy to był jedyny przejaw młodzieńczego buntu? Czy w tak tolerancyjnym domu było przeciw czemu się buntować? - Oczywiście! - dziwi się tym pytaniom. - Bunt jest naturalny dla młodych. Ja nie musiałam posuwać się do ucieczek z domu, ale rodzice stawiali mi różne granice. To nie było tak, że mając 16 lat, mogłam chodzić na całonocne imprezy. A gdy w liceum zaczęłam olewać szkołę, od razu przywołali mnie do porządku.

Ale za to nie kryłam się z papierosami. Uznali, że lepiej już, bym paliła w domu niż w szkole, i... szybko mi się to znudziło. Daleko nam więc było do stereotypowo postrzeganego domu artystów: trawka, alkohol i imprezy. Wręcz przeciwnie. Ojciec wstawał wcześnie i medytował. Mama też. To właśnie ich postępowanie - a nie alkohol i luz - było dla mnie i rodzeństwa wzorcem wewnętrznej dyscypliny.

Maja do dziś jest wdzięczna rodzicom. Nie żałuje ani chwili z dzieciństwa i młodości. Wszystkie trudne sytuacje z tego czasu nauczyły ją czegoś bardzo ważnego: nie musi być taka sama jak wszyscy!

Praca - totalne spełnienie

Pierwszy raz powiedziała, że chce zostać aktorką, gdy miała sześć lat. Nikt nie traktował tego poważnie. Potem myślała o balecie, a pod koniec podstawówki zapragnęła zostać lekarzem. Zwyciężyło marzenie o aktorstwie. Ale gdy po raz pierwszy zdawała na ten wydział, oblała. Egzaminatorzy stwierdzili, że ma wadę wymowy. Porażkę potraktowała jako naukę, że czasem o swoje marzenia trzeba powalczyć. Rok później zdała bezbłędnie!

Była niepokorną studentką, nie dała sobą manipulować. W dodatku zaczęła dostawać role w teatrach telewizji i coraz częściej była nieobecna na jakichś zajęciach. Zacisnęła zęby i ciężką pracą nadrabiała zaległości.

- W czasie studiów zastanawiatam się, czy nie zdawać na reżyserię - mówi. - Pociągała mnie myśl, że reżyser kreuje rzeczywistość spektaklu, a aktor tylko gra swoją rolę. Okazało się jednak, że aktorstwo jest wystarczająco fascynujące, i że teatr i film dają odmienny rodzaj satysfakcji.

Nad każdą rolą ciężko pracuje, długo w nią wchodzi. Chcąc nie chcąc, przenosi część pracy do domu. - Czasem może być uciążliwe dla bliskich, ze są chwile, kiedy - by móc w pełni zintegrować się z postacią - potrzebuję się od nich odizolować. Potem, oczywiście, trzeba umieć z tego wyjść i znów być sobą, a nie dalej kogoś udawać. W spektaklu "Stosunki Klary" moja bohaterka traci pracę, nie może zrealizować się w związkach z mężczyznami, rozpada się psychicznie. Okupiłam tę rolę bezsennymi nocami, wielkim zmęczeniem. W filmie "Przemiany" trudność polegała na tym, by widz nie potępił od razu mojej postaci. Walczyła o swoją prawdę, ale postępowała nie fair, odbiła siostrze faceta. Nie umiem sobie wyobrazić, że mogłabym coś takiego zrobić mojej siostrze. Po filmie byłam wykończona. Pomogły medytacje, które pozwalają nabrać dystansu do siebie i trudnych emocji. Pomogło wyciszenie i odpoczynek.

Łatwiej grać Małgosię w "Na dobre i na złe". Ale choć Maja widzom się podoba, bywa też ostro krytykowana, bo jeszcze kilka lat temu mówiła, że występowanie w komercyjnym serialu jej nie interesuje. - Jeśli aktor tuż po szkole angażuje się w jakiś serial, może zostać raz na zawsze przez widza zaszufladkowany - wyjaśnia. - Uznałam, że "Na dobre i na złe" mi nie zaszkodzi, bo miałam już wyrobioną pozycję.

Maja przyznaje, że chodzi także o pieniądze. W Polsce kręci się mało filmów, a przecież trzeba się utrzymać z zawodu. Stąd także jej udział w reklamie. - Miałam różne propozycje i odrzucałam je. W końcu uświadomiłam sobie, że nie trzeba być tak sztywną: reklama nie musi zniszczyć mojego wizerunku. Poza tym reklamowałam to, co lubię - kupowanie ubrań!

Kiedyś byłam bardziej radykalna, teraz się rozluźniłam. Tak jak i role filmowe, propozycje reklamowe wybieram jednak bardzo uważnie.

Maja popija wodę, poprawia kołnierzyk. Włosy związane ma w kucyk, grzywka opada na oko. Zamiast makijażu jej twarz rozświetla promienny uśmiech. Kobieta z klasą. Nigdy nie ukrywała, że jest estetką, lubi otaczać się pięknymi przedmiotami, uwielbia sztukę pod każdą postacią. - A ubieram się przede wszystkim dla siebie, żeby dobrze się czuć. Mój strój zależy od nastroju, od tego, co planuję danego dnia. Najważniejsze, żeby było wygodnie. Nie spędziłabym całego dnia na szpilkach, choć nogi na obcasach lepiej wyglądają.

Modę śledzi, ale nie podąża za nią ślepo, raczej się nią bawi. Zgadza się bez zastrzeżeń na sesję zdjęciową dla "Claudii". Nie włoży jednak niczego, w czym czułaby się przebrana, bo według niej strój wyraża to, jacy jesteśmy. - Gdy skończyłam 30 lat, przeszła mi ochota na eksperymenty. Mam już sporo doświadczeń, wiem, kim jestem, czego chcę. Nie muszę niczego manifestować przez swój wygląd. Lubię zmienić fryzurę, ale nie radykalnie. A ze zmianą wizerunku mogę sobie poszaleć w pracy.

Zapytana, czy zrobiłaby sobie operację plastyczną, opowiada o złamanym nosie, który krzywo jej się zrósł, więc chirurg musiał kości na nowo połamać i właściwie je ustawić. - Nie mam też nic przeciwko poważniejszym korektom urody. Jeśli ktoś źle się czuje ze sobą, ma prawo to zrobić. Przeraża mnie tylko kult lalki Barbie, ślepe dążenie do plastikowego wzorca. Mam nadzieję, że mnie uda się akceptować to, jak zmienia mnie czas. Gwiazda? - Nie, dziękuję!

Kocha podróże. Zwiedziła już kawał świata, ale największe wrażenie robią na niej Indie, gdzie była trzy razy. Wracała odmieniona, zdystansowana. Ale nie mogłaby tam żyć, przeraża ją kastowość i dyskryminacja kobiet. Czy jest takie miejsce, gdzie chciałaby zamieszkać? - Uwielbiam podróżować, ale to w Polsce mam bliskich, za którymi bym tęskniła. To tu mogę realizować się w zawodzie. By grać za granicą, musiałabym mówić perfekt w obcym języku, inaczej pozostałyby mi wyłącznie role emigrantek. Nie marzę też o Hollywood. Tam gwiazdy są odizolowane, by uniknąć paparazzich i fanów. Ja, na szczęście, po pracy mogę być sobą: wychodzę bez makijażu, mogę swobodnie poruszać się po mieście i normalnie funkcjonować.

Kelnerki w kawiarence, gdzie rozmawiamy, wciąż jednak przyglądają się Maji i coś do siebie szepczą. Czy popularnośćjej nie peszy? - To miłe, gdy ktoś prosi o autograf. Niebezpiecznie bywa, gdy chce wkroczyć w moją prywatność. Nie chcę, żeby fotografowano mój dom, mnie i partnera. Tę część życia zachowuję dla siebie.

Aktorka nie lubi bankietów, na które chodzi się tylko po to, żeby się "pokazać". - Ale jeżdżę na festiwale, gdzie spotykam ludzi ze środowiska, których lubię, a zwykle nie mam dla nich czasu. Chodzę na premiery, pokazy mody...

Na bankiet idę z radością, gdy wiem, że będą na nim moi znajomi albo... tańce.

Małżeństwo? - Zobaczymy...

Maja uważa, że rodzina i macierzyństwo są czymś naprawdę wspaniałym. Czy marzy jej się suknia ślubna i huczne weselisko? - Przecież nie będę brać ślubu kościelnego, bo jestem buddystką. Instytucja małżeństwa też niespecjalnie mi się podoba. To takie zbiurokratyzowane: pałac ślubów, łańcuchy, przysięgi, dokumenty... Sztuczna, urzędnicza sytuacja. Na dodatek dochodzi cały ten cyrk z wystawnym weselem - zastaw się, a postaw się! Nie podoba mi się też presja społeczna. Wciąż jeszcze wszyscy czekają, kiedy wreszcie kobieta wyjdzie za mąż. I szybko uznają ją za starą pannę. Gdy to słyszę, mam ochotę powiedzieć, że ja za mąż nie wyjdę nigdy! Nie wiem zresztą, czy chcę, by ktoś składał przysięgi, że będzie ze mną już zawsze. Przecież nie mamy pojęcia, co się w życiu wydarzy. Nie chciałabym być z kimś, kto przestał mnie kochać, ale nie odchodzi, bo tak się zobowiązał. Z drugiej jednak strony... Chyba jest coś pięknego w tym, że przychodzi moment, gdy mówisz drugiemu człowiekowi: "Więcej już nie szukam, chcę być tylko z tobą!".

Na zdjeciu: Maja Ostaszewska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji