Artykuły

W krainie odczarowań

"Kotka na rozpalonym blaszanym dachu" w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Magdalena Hasiuk w Tyglu Kultury.

W przedstawieniu "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu", w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, jest sekwencja, która zapada w pamięć. Podczas gdy tocząca się w bliskości widzów kłótnia między Margaret (Iwona Karlicka) - tytułową kotką i Brickiem (Kamil Maćkowiak) - dwojgiem niegdyś bliskich, ale wewnętrznie pogubionych osób, stopniowo ujawnia coraz poważniejsze oblicze małżeńskich nieporozumień, z głębi sceny wyłania się zamrożony obraz. To rodzice Bricka i brat Gooper z żoną, odświętnie ubrani, uśmiechnięci, otoczeni gromadką dzieci, demonstrują papierowe czapki, trąbki i balony. Wyglądają, jakby pozowali do zdjęcia, na którym ważniejsze niż obecność osób i nastrój chwili są gadżety kinderbalu (świadomie przesadnie wykorzystywane w wielu scenach przedstawienia). Człowiek staje się tylko dodatkiem do oficjalnej uroczystości. Z całości emanuje cukierkowy nastrój rodzinnego święta, wzmocniony przez kontrast z goryczą i niespełnieniem poróżnionej pary. Mimo to, gdyby któremukolwiek z widzów przyszło zanurzyć się w jednym z tych światów, chyba nikt pod żadnym pozorem nie wybrałby tej upstrzonej fety.

To, czego Bogajewska nie odnalazła w tekstach brutalistów (które realizowała w Łodzi), odkryła w liczącej ponad półwieku dramaturgii Williamsa. Wyreżyserowana przez nią Kotka... to spektakl o pęknięciu przyczajonym w każdym człowieku, dostrzegalnym tak na poziomie jednostkowym, jak i społecznym; o powszechnym, z łatwością zalewającym rzeczywistość lukrowanym kłamstwie i o prawdzie trudnej do przyjęcia, związanej z cierpieniem, mało atrakcyjnej, momentami przerażającej, przeżywanej w najgłębszej samotności, ostatecznie jednak wyzwalającej i przynoszącej życie.

Fabuła, jak u Williamsa bywa, jest nierozbudowana. Dwóch synów z żonami (starszy z piątką dzieci) przybywa do posiadłości rodzinnej, by uczcić 65 urodziny ojca, posiadacza bogatej plantacji (zadziwiający Andrzej Wichrowski). Świąteczny kontekst uroczystości z fajerwerkami (występy wnucząt, muzyczny szlagier jak w telewizyjnym show odśpiewany przez Matkę-żonę jubilata - Ewa Wichrowska) jest ramą, w której ujawniają się kolejne kłamstwa. Przybywa ich z każdą chwilą, dotyczą wszystkich zebranych, bez wyjątku. Po pewnym czasie staje się jasne, że to kłamstwa stanowią jedyny usankcjonowany punkt oparcia, pozwalający postaciom funkcjonować w tym świecie. Dotyczą uczuć, ról społecznych, pieniędzy. Spowszechniały do tego stopnia, że niemal nikt nie uświadamia sobie ich istnienia. Nikt, poza Brickiem. Młodszy, ukochany syn, niezrealizowany futbolista, rozgoryczony komentator sportowy, wyobcowany mąż, mężczyzna trawiony poczuciem winy po śmierci przyjaciela, jako jedyny buntuje się przeciwko tej sytuacji, dezerteruje z gry pozorów. Jego sprzeciw jest szczeniacki, ale niezwykle konsekwentny. Rola Maćkowiaka dojrzewa z każdą opróżnioną szklanką whisky, w której Brick zatapia wszelakie żale, poczucie sportowego niespełnienia, osobistej i zawodowej klęski. Maćkowiak, ukazując wewnętrzne sprzeczności bohatera, a jednocześnie jego głębię i niejednoznaczność osobowości, stworzył kreację wyjątkową, najlepszą w przedstawieniu, jedną z najciekawszych w swojej dotychczasowej karierze. To wokół tej postaci (i roli) koncentruje się sceniczna rzeczywistość. Brick, mimo że jawi się jako człowiek załamany, wnosi za każdym razem w przestrzeń, w której się pojawia, wewnętrzne światło wynikające z niezgody na fałsz. Polaryzując ten świat, jakby go oczyszcza (wcześniej oczyszcza sam siebie pod prysznicem). Mężczyzna wyróżnia się także odmiennym od reszty sposobem i rytmem poruszania, utrudnionego przez złamaną nogę. Jego opór wobec kłamstwa jest tak silny, że podczas rozmowy-spowiedzi z Ojcem (najbardziej elektryzująca, także za sprawą Wichrowskiego, sekwencja spektaklu) niemal jednym zdaniem niszczy całą iluzję. Ujawnione wówczas prawdy należą po ludzku do najtrudniejszych do przyjęcia: fakt śmiertelnej, zaawansowanej choroby ojca i miłości, nie tyle że nieodwzajemnionej (co przecież się zdarza), ale niezaakceptowanej przez syna, uczucia, które ostatecznie przyczyniło się do tragicznej śmierci jego najbliższego przyjaciela. Ta pierwsza przeprowadzona w rodzinie szczera konwersacja rozpoczyna proces odkłamania tego uniwersum. Trup, który latami pozostawał w szafie, wypadł z niej z łoskotem. Czy aby na pewno? Tym delikatnie postawionym, ale wyraźnym pytaniem Bogajewska wzmacnia wymowę finału. Czy kłamstwo, niespełnionej erotycznie Margaret, o rzekomej ciąży będzie ostatnim i to ono, paradoksalnie, odnowi ten świat, wprowadzając weń od dawna wytęsknione wartości? Ojciec u kresu swych dni doczeka upragnionego dziedzica, a nowe życie będzie pierwszą wspólną odpowiedzią daną przez Margaret i Bricka po śmierci przyjaciela?

Publiczność chciałaby uwierzyć w happy end: w międzyludzką jedność odrodzoną mimo trudnych doświadczeń, w wartości życia, które czynią je szczęśliwszym, w nadzieję i w wewnętrzną przestrzeń budowaną przez człowieka mimo wszystko (jak w końcowym obrazie, w którym pogodzony ze śmiercią Ojciec w towarzystwie żony po raz ostatni raduje się swoim królestwem). Ale może zdarzyć się i tak, że to nie brawura, nieustępliwość i miłość Margaret obudziły w Bricku od dawna tłumiony w samobiczowaniu żar namiętności, ale że w miejscu, w którym się znalazł, zrobiłby dokładnie wszystko za skrzynkę whisky. Niejednoznaczność zakończenia dodatkowo podnosi temperaturę tego przenikliwego spektaklu. Każe widzom o nim myśleć, mówić i trwać w czujności. Także po wyjściu z teatralnej sali.

Publiczność opuszcza przedstawienie z refleksją, ale i z uczuciem lekkości. Reżyserka znalazła bowiem skuteczną przeciwwagę dla głęboko drążonych problemów psychologicznych. Wybierając środki i porządkując tworzywa teatralne, wyeksponowała jedno z odkryć teatru, a mianowicie przekonanie, że drugą stroną tragedii jest farsa. I o ile przedstawienie oparte w dużej mierze na obrazach można porównać do albumu rodzinnych fotografii, o tyle obok zdjęć serio pojawiały się także karykatury: jak występy dzieci-serduszek czy gwiazdek,

i Milena Lisiecka (w roli Służącej) imitująca grymasy i wycie kołysanego w wózku niemowlaka, co było w jej wykonaniu majstersztykiem. Odrealnioną poetykę spektaklu wzmacniała muzyka (Rafał Kowalczyk) i obita ciemnozieloną wykładziną przestrzeń sceny, tak kolorem, jak i fakturą przypominająca labirynt parkanów, w którym znalazła się Alicja, z filmu Tima Burtona, na chwilę przed powrotem do krainy czarów. W podobny sposób, na całe przedstawienie można było spojrzeć jako na podróż do krainy odczarowań.

Przebywanie w niej nie wnosiłoby tyle świeżości, gdyby nie świetna gra całego zespołu (specjalne brawa dla najmłodszych aktorów). Delikatnie kreśląca swoją bohaterkę Ewa Wichrowska stworzyła postać kobiety, która przywiązaniem i miłością maskuje całkowitą podległość mężowi-tyranowi. Podobieństwo między dwiema synowymi - pospolitą i małostkową, lecz pewną swej pozycji, ciężarną po raz szósty Meą (Izabela Noszczyk) i ambitną, ale rozchwianą Margaret-objawia się w zaburzonej relacji do macierzyństwa. Izabela Noszczyk ukazuje kobiecość wynaturzoną, ograniczoną do wymiaru prokreacyjnego. Realizująca się nie tyle jako matka, co jako siła rozpłodowa Mea, to naiwna gęś, która w obronie najbliższych gotowa jest zabić. Z kolei ciąża i dziecko z Brickiem to największe marzenie Margaret, trudne do spełnienia, skoro jej partner, przerzucając na nią poczucie winy za śmierć przyjaciela, karze ją (i siebie), rozdzielając wspólne łoże. Dyplomantka PWSFTviT Iwona Karlicka w roli parweniuszki stworzyła ciekawą postać kobiety atrakcyjnej, rzutkiej, o szerokich horyzontach, a mimo to odrzuconej, narażonej na cynizm męża i wulgarne kpiny szwagra. Delikatność jej zachowań i ruchów, (także erotycznych) wdzięk i koci upór w walce o miłość Bricka i własną godność, spotykają się z uzależnieniem od mężczyzny i jego nałogu. Najbardziej zagubiony w tej rzeczywistości, choć pozornie najmocniej stąpający po ziemi, wydaje się być Gooper (Mariusz Słupiński). Jego pozycja przypomina sytuację starszego brata z ewangelicznej opowieści o synu marnotrawnym. W losie Coopera przegląda się prawda, że miłości ojca nie można kupić ani wyrachowaniem, ani zaangażowaniem. Miłość to dar, który przedziwnym trafem spływa tam, gdzie nie może być odwzajemniony. Żal Goopera, który spełnił wszelkie żądania Ojca, a nie dostał w zamian oczekiwanej gratyfikacji, objawia klęskę pierworodnego. Podstawowe domeny jego życia: wybór zawodu, partnerki i rola ojca jawią się jako sztucznie narzucone, niewynikające z prawdziwej potrzeby mężczyzny. Brick, chociaż przegrał w życiu, walczył o swoje wartości, Gooper, w wyrazistej interpretacji Słupińskiego, nigdy takiej walki nie podjął. Nigdy nie zadał też sobie pytania: "czego pragnę?". Dlatego jest największym przegranym tej sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji