Artykuły

Głos niewdzięcznika

"On tu nigdy nie wejdzie. Bo wydaje mu się, że my tu wszystkie biegamy nago i robimy dziwne rzeczy" - mówi o swoim mężu M'Lynn Eatenton. Ma rację, pan Eatenton, którego ona i jej przyjaciółka przedstawiają w najlepszym razie jako nieszkodliwego wariata - do końca spektaklu nie przekroczy progu salonu piękności, me wejdzie tu także pan Jones - mąż właścicielki, "przylepiony do kanapy ślimak". Przychodzą za to dwie wdowy (jedna nawet "podwójna") i świeżo upieczona mężatka, rozpoczyna pracę młoda rozwódka. O czym rozmawiają kobiety? O fryzurach, lakierze na paznokciach, różowych ciuchach, dzieciach, zdrowiu, religijnej ekstazie... no i oczywiście o mężczyznach. Mężczyźni zaś w tym samym czasie strzelają do ptaków, oglądają telewizję, wdają się w kryminalne afery, są niewdzięczni "najbardziej na świecie", montują w swych domach punktowe światło, bo są homoseksualistami. Sztuka opiera się na wartkiej paplaninie, napisana jest zgrabnie, chociaż nie brak w niej greepsów bardzo już sędziwych.

Taki tekst wydał się chyba nie lada gratką pani Barbarze Sass, ieśli zdecydowała się na chwilę porzucić film dla teatru. Reżyserka posądzona o feminizm i brak sentymentów zmierzyła się z osławionym amerykańskim "wyciskaczem łez" i potraktowała go z dystansem i swoistym poczuciem humoru. Pozwoliła także, by pracy jej i sześciu aktorek przyglądał się z rogu sceny facet z głupawą miną i puszką piwa w wielkiej łapie. Stał się prawie równoprawnym bohaterem przedstawienia - bo momentami najbardziej wkurzał mnie i bawił...

Miał nic nie rozumieć, bo kobiety w salonie dowodziły, że tylko one, zdolne są do prawdziwych uczuć i wszelkiego rodzaju egzaltacji. A ponieważ każda z nich przez autora, reżysera, scenografia i samą siebie wymyślona była jako indywidualność mieliśmy tu niezły przegląd damskich możliwości. Nailepsza była Quier Botufreaux. Wtajemniczeni twierdzą, że Gena Wydrych nie grała, a po prostu była sobą... Z wielką uwaga należało śledzić postać M'Lynn - Anna Sokołowska świetnie zdała trudny egzamin, szczególnie w scenie rozpaczy. Bardzo dobra była Irena Szczurowska, kobieta "z klasą" która umie urządzić sobie wdowie życie (i jako jedyna mówi dobrze o mężu... zmarłym) Trochę gorzej wypadła Bożena Adamkówna grając ciepłą, życzliwą, ale zbyt chyba rozedrganą (także zewnętrznie) paniusię. Nie udał się debiut Dorocie Godzic (tu braki warsztatowe - uwaga na nogi pani Doroto!). Specjalizująca się ostatnio w umieraniu na scenie śliczna Marta Konarska grała tym razem anioła dobroci, któremu nie pomaga nawet transplantacja nerki. I choć to właśnie jej małżeństwo, macierzyństwo, choroba i śmierć - miały z nas łzy wyciskać, to ważniejsze od wzruszeń okazały sie obserwacje obyczajów amerykańskiego miasteczka Na widowni nie było wędrujących ku oczom chusteczek, nie słychać także szlochu. Brawa na zakończenie były krótkie...

Płakano za to na nakręconym 4 lata temu filmie Herberta Rossa. "Sztuka użytkowa" , Roberta Harlinga wymaga bowiem uzupełnienia o cały bogaty szafaż wątków pobocznych, które tworzyły specyficzną, amerykańską atmosferę. Barbara Sass twierdzi że takie sztuki są potrzebne, ja zaś sądzę, że teatr, nie musi, i chyba nie powinien promować kiczu.

Jeśli czegoś nie zrozumiałem - siadam na scenie, i proszę o piwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji