Artykuły

Ułożyło mi się w głowie

- Gdy kończyłam szkołę teatralną, dyrektor Jan Englert zaproponował mi pracę w Narodowym. To wielkie wyróżnienie - mówi KAROLINA GRUSZKA.

W lecie zobaczymy ją w drugiej części "Bożej podszewki", jesienią w "Kochankach z Marony" I. Cywińskiej i drugiej części "Sfory" W. Wójcika. O najważniejszych decyzjach: dziecięcych i dorosłych. O samotnej podróży do Portugalii opowiada jedna z najzdolniejszych i najpiękniejszych aktorek swojego pokolenia - Karolina Gruszka [na zdjęciu].

Beata Nowicka, ELLE: Nie zagrałaś u boku Piotra Adamczyka głównej kobiecej roli w filmie "Karol - człowiek, który został papieżem". Żałujesz?

Karolina Gruszka: Niczego nie żałuję. Choć był taki moment, że się zawahałam. Wszyscy uważali, że powinnam zagrać w tym filmie: mama, koledzy, Lucyna Kobierzycka - moja agentka. Im się wydawało, że to oznacza wielką szansę, wielką karierę. Właśnie kończyłam zdjęcia do drugiej części "Bożej podszewki", zaczęłam próby do nowego filmu Izabelli Cywińskiej "Kochankowie z Marony" i próby do "Ryszarda II" w reżyserii Andrzeja Seweryna w Teatrze Narodowym, gdzie pracuję na etacie. Żeby zagrać z Piotrem, musiałabym zrezygnować z teatru, a tego nie chciałam. Gdy kończyłam szkołę teatralną, dyrektor Jan Englert zaproponował mi pracę w Narodowym. To wielkie wyróżnienie. A ja przyszłam do teatru i... poprosiłam o rok urlopu, by zagrać w "Bożej podszewce", który dostałam. Uznałam, że prosić po raz drugi o urlop to nieprzyzwoite. Na ten rok wyczerpałam limit jego życzliwości.

Dużo masz takich odważnych decyzji na koncie?

Te naprawdę ważne trudno mi podjąć. Długo się zastanawiam, waham, mam wątpliwości, szukam porady... Te codzienne podejmuję pod wpływem impulsu. Ale jak już się na coś zdecyduję, to jestem konsekwentna. Niedawno tak było z papierosami. Paliłam przez pięć lat, intensywnie. I nagle, któregoś dnia, poczułam, że śmierdzę, że mój chłopak śmierdzi, że cały dom śmierdzi, że to jest nie do zniesienia. Nie palę od dwóch miesięcy.

Porozmawiajmy o tych najważniejszych.

Rok temu, po 24 latach, wyprowadziłam się od rodziców. Moje nowe mieszkanie było w strasznym stanie, bo przez parę lat mieściło się w nim biuro. Prac remontowych doglądam z pomocą znajomych. Wszystkiego musiałam się uczyć: gdzie się kupuje klamki, jak mieszać kolory, czym polerować cegły, jaką techniką wyrównać ściany... Biegałam po sklepach, wybierałam materiały budowlane, woziłam je. Robiłam kanapki moim majstrom. Remont miał trwać półtora miesiąca. Ciągnął się cztery. Myślałam, że nigdy się nie skończy. Kilka razy byłam na skraju załamania nerwowego.

Warto było pocierpieć.

Kiedy w końcu wylądowałam w tym mieszkaniu, zaczęłam się zastanawiać, czy to był dobry pomysł. Czułam się dziwnie. Jak chciałam z kimś o czymkolwiek pogadać, musiałam dzwonić albo pojechać. Jak mi było źle i chciałam się przytulić, nie było do kogo. Nikt nie robił sobie kolacji, do której mogłam się przyłączyć, nie parzył herbaty. Było pusto, cicho. Ale zauważyłam też strony pozytywne, np. wydłużyły mi się dni. Poczułam, że mam dla siebie więcej czasu, więcej przestrzeni. Tylko z organizacją do dziś sobie nie radzę. Regularnie odłączają mi telefon, a trzy dni temu pan chciał mi odciąć gaz, bo przez pół roku nie płaciłam. Nie płacę, bo o tym nie pamiętam.

Jedna z koleżanek powiedziała: "Zazdroszczę jej beztroski. Nigdy o nic nie musiała zabiegać, walczyć. Urodziła się na modnych przedmieściach Warszawy".

Urodziłam się w kawalerce, potem było M2, potem segment na Ursynowie. Teraz owszem, rodzice mają duży dom, ale wprowadzili się tam dopiero sześć lat temu. Rodzice pilnowali, żeby nie przewróciło mi się w głowie. Miałam różne obowiązki, musiałam opiekować się młodszą siostrą. Tata mnie uczył, że w życiu wszystko trzeba robić samemu. Powtarzał, że jako kobieta wcale nie muszę zdawać się na pomoc facetów. Umiem wymienić koło w samochodzie, przybić półkę, wypełnić PIT, wyremontować mieszkanie... Pierwsze pieniądze zarobiłam za "Bożą podszewkę", jak miałam 14 lat.

Na co je wydałaś?

To była bardzo rozsądna decyzja. (śmiech) Kupiłam obraz Witkacego. Portret krakowskiego historyka teatru, profesora Tadeusza Kudlińskiego. Byłam wtedy zafascynowana Witkacym, chciałam zdawać do szkoły aktorskiej, grać w teatrze... Od tamtej pory nie rozstaję się z profesorem. Teraz wisi w dużym pokoju i, jak zawsze, spogląda na mnie ironicznie.

Chyba z wyrozumiałością. Patrzy, jak się zmieniasz.

(śmiech) Wczoraj w spożywczym na Marszałkowskiej: ja - "Poproszę czerwone wytrawne wino, może być cabernet sauvignon". Sprzedawca - "A jestem już dorosła?". Ja - "Tak, i to od dawna". On - "A dowodzik mam, żeby pokazać?". Ja - "Przy sobie - nie, ale proszę pana, ja już od dawna pracuję". On - "Oczywiście, ale u mnie to się tylko lemoniady napiję" - dodał i z chytrym uśmieszkiem pokiwał mi palcem. (śmiech) Większość sprzedawców szacuje mnie na 16 lat. Może zawdzięczam to temu, tak wyglądam, że od 14 lat nie jem mięsa? Albo że dużo śpię? Kiedy wracam wieczorem ze spektaklu, jest godzina 22.30. Znajomi dopiero zaczynają życie towarzyskie, telefon dzwoni, a ja - kocyk, herbata, dwie strony książki i... zasypiam jak dziecko. Zaczęłam się nawet martwić, czy nie mam problemów ze zdrowiem.

Pierwsza dorosła decyzja. Przeszłaś na wegetarianizm jako... 10-letnie dziecko!!!

11-letnie. (śmiech) Babcia do dziś nie może się nadziwić. Często wspomina, jak miałam trzy lata, a tata wyjechał do pracy do Libii. Po kilku miesiącach jechałyśmy z mamą go odwiedzić. Babcia wiedziała, że kocham kiełbasy, szynki... A tata z góry uprzedził nas, że w Libii niczego takiego nie ma. Babcia parę dni piekła, potem przygotowała pokaźną paczkę i powiedziała: "Kochanie, jak celnik będzie chciał ci ją zabrać, głośno krzycz". Oczywiście chciał, więc odstawiłam taki cyrk, że wszyscy się zbiegli. A ja pośrodku tego kółka histeryzowałam, wieszałam się celnikowi u nogi i krzyczałam: "Ja kocham tę kiełbaskę!". Był tak przerażony, że oddał paczkę.

Sama ten wegetarianizm wymyśliłaś?

Obejrzałam kilka filmów dokumentalnych o tym, co się dzieje za drzwiami rzeźni. Zaprzyjaźniłam z dziewczyną, która była wegeterianką... I właściwie z dnia na dzień, postanowiłam, że nie będę jeść mięsa. Rodzice się przerazili. Miałam tylko 11 lat. W domu była awantura za awanturą. Kłótnie, groźby, ale nie dałam się przestraszyć. Mama ciągała mnie po lekarzach, zaliczyłyśmy ich chyba z 10, żeby mi ten wegetarianizm wybili z głowy. Kilku doktorów twierdziło, że jeśli tylko będę jadła białko zastępcze, to nie widzą problemu, na pewno urosnę, nie wypadną mi wszystkie włosy. I mama w końcu się poddała. Zaczęła mi gotować różne potrawy z soi, fasoli, soczewicy.

Twoja mama ma opinię kobiety silnej, niezależnej. Idziesz jej śladem?

Mama przez wiele lat była prezesem dużej firmy. Ma dar do przewodzenia grupie, do rządzenia. Nie odziedziczyłam jej talentów wodzowskich. Mam po niej spontaniczność. Emocjonalność, która w moim przypadku objawia się atakami płaczu. Płaczę na pewno ponad normę. To jedna z moich poważniejszych wad. Potrafię płakać na zawołanie, co jest bardzo uciążliwe dla najbliższych. Gdy mnie pytają, dlaczego płaczę, najczęściej strasznie mnie to denerwuje. A pytają, bo normalnym ludziom płacz kojarzy się z nieszczęściem, problemem. A ja nie płaczę, bo coś konkretnego się stało. Płaczę, bo... po prostu tego potrzebuję.

Decyzja, że będziesz aktorką, pewnie nikogo nie zdziwiła.

Rodzice bardzo namawiali mnie, żebym poszła na inne studia. Na prawo, albo chociaż na psychologię. Dyskusje ciągnęły się latami. Ale ja wiedziałam swoje. Poddali się dopiero przed egzaminami. I wtedy już bardzo chcieli, żeby mi się udało. Tata pojechał nawet na ogłoszenie wyników, nic mi nie mówiąc. Był pierwszy, ale sprawdził listę wydziału wiedzy o teatrze, a nie aktorskiego, bo myślał, że to jedno i to samo. Nie było mnie, więc wsiadł do samochodu i czekał. Widział, jak wchodzę do szkoły, nie miał odwagi do mnie podejść. Zobaczyłam swoje nazwisko na liście i bardzo się popłakałam. Wyszłam zapłakana. Patrzę, jest tata. Siadam do samochodu i szlocham: "Dostałam się, przyjęli mnie". A tata na to: "Nie płacz, kochanie. Byłem w szkole, wiem, że nie zdałaś. Nie martw się. Zdasz za rok". Ja: "Tata, ale przecież ja zdałam!". "Cichutko kochanie" - tata zaczął mnie przytulać. Wystraszył się, że z rozpaczy zwariowałam.

Kiedy znalazłaś sobie agenta, miałaś 14 lat. Dziś potrafiłabyś sama zadbać o swoje interesy.

Potrzebuję agenta do spisywania umów z producentami. Zanim znalazłam się u Lucyny, zagrałam dużą rolę w głośnym, komercyjnym filmie. Kilka dni po premierze poszłam z chłopakiem do kina i zobaczyłam, że moja twarz jest na... pudełkach popcornu. Okazało się, że awanturę to mogę zrobić, ale... sobie, bo nie zastrzegłam w kontrakcie, że sobie tego nie życzę. Lucyna pilnuje moich terminów, umów i honorariów. Nie lubię rozmawiać o pieniądzach.

Wstydzisz się, że je masz?

Jak mam, to wydaję. Jak nie mam, to o nich nie myślę. Oczywiście rodzice zawsze mi pomagali, ale od dawna nie biorę od nich kieszonkowego. Sama zarabiam na siebie. Tylko moja gaża teatralna jest regularna. Za rolę filmie dostaję większe pieniądze, ale raz na kilka miesięcy, w zależności od tego, ile gram. Mam kolegów, którzy potrafią to, co zarobią, podzielić na 12 miesięcy: na jedzenie, rachunki, na przyszłość... Mnie też się zdarza coś sensownego z nimi zrobić, zainwestować, np. ostatnio kupiłam samochód. Pieniądze są po to, żeby je wydawać na przyjemności własne lub najbliższych. Tacie lubię kupować płyty, a mamie książki, ostatnio dostała ode mnie "Barona drzewołaza" Italo Calvino. Sama myślę o podróżach. Mobilizuje mnie młodsza siostra, która prawie od roku jest w Chinach.

Pierwsza ważna podróż?

Ta ostatnia, do Portugalii. To był taki czas w moim życiu, że musiałam wyjechać jak najszybciej. Daleko. Chciałam pojechać do Maroka. Kupiłam nawet gruby przewodnik, ale tam znalazłam rozdział "Kobieta podróżująca samotnie". W nim listę 100 złych rzeczy, które mogą cię tam spotkać, i 100 argumentów, dlaczego samotna kobieta nie powinna w ogóle tam jechać. Poszłam do księgarni po kolejny przewodnik, tym razem po Portugalii. Z opisu wynikało, że jest bezpieczniej. Przygotowałam sobie trasę, kupiłam bilet, spakowałam plecak i trzy dni później wylądowałam w Porto. Sama.

Nie zadręczała Cię samotność?

Wyjechałam, żeby pobyć sama ze sobą, ale miałam komórkę. Przez pierwsze dni wysyłałam i dostawałam SMS-y. A pani Iza Cywińska zadzwoniła z propozycją roli w "Kochankach z Marony". Wtedy wylądowałam w Ponte de Lima. Poszłam nad rzekę, zobaczyłam, jak chłopcy wrzucają jakąś dziewczynę do wody. To było bardzo zabawne. Jednak kiedy zaczęli biec w moim kierunku, uciekłam. Niedokręcony sok, który miałam w torbie, zalał mi telefon. Byłam wściekła. Podjechałam do pobliskiego miasteczka, ale pan mi wytłumaczył, że pomarańczowe soki mają tak silne właściwości żrące, że komórka nadaje się do wyrzucenia. Okazało się, że to dar od losu, a może raczej od Limy, która jest podobno rzeką zapomnienia. Poczułam, że teraz już naprawdę jestem sama, mam swój upragniony spokój.

I...

Jeździłam po wsiach, spałam w przypadkowych pokojach, albo na plaży. Oglądałam stare kościoły, zwiedzałam, jadłam w tawernach, gdzie były po cztery stoły. Wieczorami często kupowałam trochę sera, pomidory, czerwone wino i siedziałam nad wodą. Pisałam dziennik, czytałam. Miałam ze sobą dwie grube książki: wiersze Rilkego i listy Brunona Schulza. Wydawało mi się, że to będzie właściwa lektura na samotny wyjazd. Przeczytałam wszystko. Miałam też dużo czasu na rozmyślania.

O kim?

Przede wszystkim o sobie. Jak mam poważne problemy, sama się z nimi zmagam. Muszę naprawdę nie dawać sobie z czymś rady, żeby poprosić o pomoc. Do tego, co dla mnie najważniejsze, niewielu ludzi ma dostęp. Mann pisze, że samotne podróże wzmacniają, zwalniają nasze poczucie czasu i tym samym odnawiają nasze poczucie życia w ogóle. I to jest prawda. Poukładało mi się w głowie. Potrzebowałam tej ucieczki w pojedynkę. Od Warszawy, od mojego życia.

To znaczy, że uciekałaś przed mężczyzną.

(śmiech) Miałam poczucie, że już nad niczym nie panuję. Decyzje, które wtedy podjęłam - słuszne, jak się później okazało - dały mi siłę, wiarę w siebie. Niesamowitego energetycznego kopa, żeby zacząć jeszcze raz. Od nowa.

Młodej kobiecie łatwiej żyć samej czy z mężczyzną?

Może są osoby, które wolą żyć samotnie, ale trudno mi w to uwierzyć. Bardzo mi pomaga myśl, że jak wrócę z teatru do domu o 22.30, to ktoś będzie na mnie czekać. Miłość - ale też przyjaźń - dają mi poczucie, że wszystko jest możliwe. Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to z planów zawodowych, nigdy z miłości. To było dla mnie zawsze oczywiste.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji