Artykuły

Przeklęta erudycja towarzysza Wowy

1.

Nie mogę ostatnio przestać myśleć o dramaturgii Tadeusza Słobodzianka w kontekście metody pisarskiej Karola Huberta Rostworowskiego. Analogie są zaskakujące. W obu przypadkach utwór dramatyczny jest dokumentem konkretnego stylu teatralnego, katalogiem środków typowych dla tej, a nie innej konwencji scenicznej.

Analizując dziś sceny zbiorowe "Judasza" możemy bez trudu zobaczyć teatralne widowisko z czasów Solskiego. "Fryderyk Wielki" daje pojęcie o zasadach konstruowania roli popisowej, roli-giganta zasadzonej na znajomości najdrobniejszych niuansów psychologicznych. Z kolei "Matka" to frapujący zapis dojrzałego aktorstwa naturalistycznego. Rostworowski był bezdyskusyjnie obdarzony podobnym słuchem na teatr co dziś Słobodzianek. Pozazdrościć instynktu, talentu reżysera ukrytego w dramaturgu, który pisze myśląc teatrem, przekłada swoje wizje na możliwości współczesnej mu sceny.

Niestety, taka zależność od obowiązującego w chwili tworzenia sztuki języka teatralnego skazuje każdego autora na niebezpieczeństwo rychłej dezaktualizacji. Taki los zawsze spotyka dramaturgię, w której nie znajdziemy projektu teatru, lecz jego lustrzane odbicie! Nie przypadkiem nie gra się dziś utworów Rostworowskiego: nie można już bowiem do ich wystawienia użyć wpisanych w dramatyczną strukturę zasad gry i inscenizacji. Konwencja, którą posługiwały się te dramaty, jest dziś teatralnie nieatrakcyjna. A zastąpienie jej nową stwarza ryzyko, że w przypadku nadmiernych interwencji rozsypie się misterna autorska robota, zblakną postaci, zgubią się efekty wizualne, pryśnie sens sięgania po ten właśnie dramat. Myślę, że podobne niebezpieczeństwo dopada właśnie teksty i styl pisania Tadeusza Słobodzianka.

Nie da się ukryć, że jego sztuki zrodziły się z estetyki współtworzonego przez niego Teatru Wierszalin, dużo zawdzięczały też stylowi inscenizacji Mikołaja Grabowskiego. Dlatego dziś zamykają się w kilkunastu charakterystycznych wytrychach formalnych: refreniczność kwestii bohaterów, religijno-dosadny język, pieśni-interludia wplecione w sceniczną narrację, siermiężne, udające ludowy prymitywizm dekoracje, fabuły rozpięte na ewangelicznym schemacie... Zebrane wszystkie do kupy każą aktorowi grać tak a nie inaczej, odwalają całą pracę za scenografa. Decyzja o wystawieniu Słobodzianka w teatrze nie jest więc tylko wyborem tematu, jest również wyborem scenicznej estetyki. Powtórzmy jeszcze raz: Słobodzianek nie pisze tekstów dla teatru - on w dramacie wymyśla spektakl. Tymczasem nic tak się nie starzeje jak teatr. Styl, język, obrazowanie. I może to jest ów powód ciągłych przeróbek Słobodzianka, wracającego obsesyjnie dla własnych, gotowych od lat utworów, dopisującego sceny, poprawiającego w nieskończoność dialogi.

Superinteligentny autor, były krytyk teatralny czuje, że teatr pędzi do przodu jak wściekły, rozmywa się ostrość wczorajszych Słobodziankowych metafor. Musi w takim razie stale coś dopowiadać, objaśniać, uzupełniać. Najchętniej pod każdą nową wersją umieszczałby informację, że jest to absolutnie premierowa sztuka. Niestety, porównanie kilku kolejnych wersji "Proroka Ilji" czy "Cara Mikołaja", fascynującego dyptyku o cudach i prorokach z Grzybowszczyzny, pozwala stwierdzić, że mimo retuszy i dygresji to ciągle te same sztuki. Niestety - niejednokrotnie zepsute, przegadane, rozchwiane. Autor w pasji nadążania za iluzją, że każdy - nawet dawno ukończony - utwór powinien oddawać aktualny stan świadomości piszącego, niszczy pierwotną klarowność, lakoniczność i teatralną siłę swoich dramatów. Jest trochę jak stary Goethe łamiący pieczęcie na ukrytym w sejfie rękopisie "Fausta", ciągle szlifujący rymy, zacierający nieświadomie wszelką młodzieńczą genialność tego utworu.

Oglądając kolejne wersje sztuk z kręgu Wierszalina mam wrażenie, że autor mnie z czegoś okrada. Zabiera dawnego bohatera, a na jego miejsce wkłada podejrzanego sobowtóra, który nawet nie udaje, że jest podobny - gada i myśli co innego. Demaskuje dawne tajemnice i niedopowiedzenia, spłaszcza emocjonalne determinanty protagonistów i postaci epizodycznych, umieszcza konflikty w innych punktach, po nowemu rozkłada racje. Jak dawniej wszędzie upychał sygnały ewangeliczne, tak teraz ciągnie go w stronę łzawości i bohaterów dziecięcych. Tb nie jest żadne work in progress, ani dostosowywanie dramatu do możliwości obsadowych sceny, która ma ambicję wystawić "Proroka Ilję" lub "Cara Mikołaja", reagowanie na postulaty reżyserów i aktorów dotyczące postaci, jak zwykł tłumaczyć autor, ale niemożność opuszczenia stworzonego przez siebie świata, choć rozsądek podpowiada, że już dość, wystarczy, powiedziałeś wszystko, co trzeba.

Strategia nieustannego dopisywania nowych scen do gotowych dramatów miałaby sens tylko przy dziełach o strukturze otwartej, od początku niedomkniętych, zawieszających rezultat i sens scenicznych zdarzeń. Tymczasem utwory Słobodzianka nie zaliczają się do tej kategorii. Mają wyrazistych bohaterów, wychodzą od anegdoty, łatwo znaleźć w nich punkty kulminacyjne, tradycyjny przebieg fabularny. Nic więc dziwnego, że w procesie permanentnego przekomponowywania autor narusza równowagę pierwotnego pomysłu, przesadnie eksponując w kolejnych wersjach postaci epizodyczne, które zawłaszczają sytuacje i role należne poprzednim protagonistom.

I choć rozpoznanie tego, co w "Carze Mikołaju" było w wersji telewizyjnej lub na prapremierze w Teatrze Dramatycznym pod koniec lat osiemdziesiątych, a co pojawiło się dopiero teraz to zadanie dla batalionu teatrologów, spróbuję zasygnalizować kierunek zmian. W nowym "Carze Mikołaju" biorą górę elementy melodramatyczne (bajkowy casting na przyszłą carową, motyw rywalizacji Niurki z Olą o Regisa, poszerzone role Wiery, Nadźki i Łubki, urojona ciąża córki Bonifaciuka, wreszcie w finale rozbudowany ponad miarę "lament świętokrzyski" starej matki nad trupem Kosmy), więcej jest scen zbiorowych ukazujących relacje Regisa z gromadą (walc tańczony przez imperatora z damami dworu, rozdawanie carskich urzędów). Słobodzianek pokazuje barwniej, na czym polegała działalność komunistów we wsi (w pierwszej scenie demaskują uzdrowicielski dar proroka Ilji), wyraźniej przeciwstawia Kosmę całej wsi, każe dwukrotnie ugadzać się mu z Bonifaciukiem o Olę.

W efekcie tych korekt, przeniesionych akcentów, rozbudowanych dygresji fabularnych wcale nie poszerza się świat, w którym Słobodzianek umieścił swoich bohaterów. Wprost przeciwnie - zacierają się ich motywacje, wietrzeje klimat nędzy i beznadziei charakterystyczny dla poprzednich wersji. Krakowski "Car Mikołaj" nie jest już jak dawniej opowieścią o tępym, spragnionym ładu i cudów tłumie białoruskich wieśniaków ani o genialnym oszuście Mikołaju Regisie, wykorzystującym ludzką naiwność. To przygody pijaka i donosiciela Polaka Kozłowskiego, męczonego przez okrutną gawiedź. Jaki ważny nagle zrobił się policjant Majewski, jak "zmakiawelizowały" się gierki wójta Igniaciuka, który urząd sprawuje, bo na katolicyzm przeszedł. Car nie bałamuci już wyłącznie jednej biednej Oli, ale wszystkie dziewuchy we wsi. Nawet Ilja, prorok, choć tytułowym bohaterem jest w innej sztuce, tu też panoszy się niemożebnie - teraz to przed jego chatą zaczyna się cała historia.

W takich okolicznościach spektakl po prostu musi rozłazić się w szwach. Zmodyfikowani bohaterowie zyskują coraz większą świadomość, to już nie białoruscy domorośli filozofowie, ale światowi gracze polityczni i herezjarchowie wielkich schizm. No bo jak wytłumaczyć inaczej obecność w dramacie szczegółowej relacji o rozstrzelaniu carskiej rodziny? Skąd towarzysz Wowa, powiatowy agitator zna tajne czekistowskie raporty ujawnione pewnie z sowieckich archiwów gdzieś dopiero za Gorbaczowa. Głosem bohatera przemawia autor-eseista popisujący się dostępem do materiałów źródłowych.

Nie sądzę, żeby tak zdekomponowany dramat udało się ocalić w teatrze, zrobić na jego podstawie spektakl spójny intelektualnie, nieważne czy w konwencji realistycznej, czy symbolicznej. Po prostu poszczególne klocki, z których kiedyś Słobodzianek ułożył pasjonującą historię Regisa, przestały do siebie pasować.

2.

Na tle kłopotów dramaturga kłopoty reżysera mogą wyglądać zgoła marginalnie. Inscenizacja Remigiusza Brzyka nie jest samodzielna stylistycznie. Brzyk trzyma się niewolniczo schematu estetycznego wymyślonego przez Mikołaja Grabowskiego z okazji łódzkiej premiery "Proroka Ilji". Czarna pusta scena zamknięta w głębi pojedynczą ścianą chaty, która raz jest domem llji, raz kryjówką komunistów, kiedy indziej zagrodą Bonifaciuka. Werystyczne kostiumy, przaśna, aczkolwiek precyzyjna od strony psychologicznej gra aktorów. Ci sami współpracownicy, specjaliści od archaicznego wokalu (Jan Bernad i Monika Ma-mińska), identycznie aranżowane białoruskie i rosyjskie pieśni cerkiewne i narodowe, śpiewane przez cały zespół aktorski, a pełniące funkcje łączników między scenami. Nie wiem, czy

Brzykowi chodziło o stworzenie teatralnego sequela spektaklu Grabowskiego, czy projekt świata ukryty w dramacie Słobodzianka zawładnął nim wszechmocnie, w każdym razie efekt jest taki, że głosu Brzyka nie słyszymy. Owszem, widać w krakowskim przedstawieniu robotę sprawnego teatralnego rzemieślnika, ale pytanie, czemu się za nią zabrał, pozostaje bez odpowiedzi.

Niedobrze, nieprzekonująco gra Mikołaja Regisa Artur Dziurman do przemiany, rozpoznania w nim imperatora przez Bonifaciuka i resztę gawiedzi. Jakiś ten Regis za cichy, za grzeczny, za liryczny. Na dodatek fizycznie niepodobny do Mikołaja II. Może i chłopi białoruscy byli ciemni i naiwni, ale na pewno nie aż tak głupi, żeby każdego obcego, przystojnego przybłędę obwoływać carem. Decyzją obsadową i rozegraniem sceny rozpoznania Brzyk likwiduje wszelkie napięcie. Pamiętam, że w telewizyjnej wersji sztuki w reżyserii samego Słobodzianka Regis grany przez Janusza R. Nowickiego był łudząco podobny do Mikołaja Romanowa, reżyser długo (aż do sceny przekupywania Majewskiego) nie rozstrzygał, czy to samozwaniec, czy jednak oryginał. Zostawiał malutkie "a może?...".

W krakowskim spektaklu wszystko od razu jest jasne - wygnany, odtrącony Regis wraca na scenę wściekły, bo nie dostał noclegu i obsobacza chłopów, a Bonifaciuka musztruje jak w karnym batalionie. Nic dziwnego, że ten woła: "Car! Car Mikołaj!". Za, proste to wszystko, zbyt grubymi nićmi szyte. Jeśli widz w realistycznym od strony psychologicznej widowisku znajdzie choć jedno puste, niewiarygodne, niedomyślane miejsce - całą robotę diabli wzięli. A Brzyk przegrywa właśnie w scenie najważniejszej. I nic nie pomoże, że są potem w "Carze Mikołaju" sceny chwilami porywające. W drugim akcie bohater Dziurmana nabiera kapralskiego charakteru, tresuje, szczuje na siebie gromadę. Wyłazi z niego jakiś grubiański Chlestakow, gotowy zajeździć białoruskich naiwniaków na śmierć, wycisnąć ich do końca i wyrzucić jak niepotrzebną łupę. Brzyk (choć znów zbytnio imituje Grabowskiego) z rozmachem i żarem inscenizuje sekwencje "dworskie", w których Regis uczy chłopów quasi-carskiego ceremoniału, musztruje ich jak wojsko ze szklankami wódki zamiast szabel w dłoniach. Dobre sceny ma Andrzej Hudziak jako Wowa (taki pięćdziesięcioletni, zgłupiały od marksistowskiej ideologii Pietia Trofimow) i Zbigniew Kaleta jako Kosma. Logicznie rozwija się rola Oli (Małgorzata Zawadzka). W epizodzie Niurki błyszczy Sonia Bohosiewicz (jej bohaterka wcześniej od Oli zwraca uwagę na Regisa, w tłumie modlących się przed chatą Ilji zerka ciekawie na przystojniaka z walizką), zaskakuje zabawna Magda Jarosz (Chimka). Podobał mi się Zbigniew Kosowski (Kozłowski). W świetnej formie są Zbigniew Ruciński (Bonifaciuk) i Leszek Piskorz (Ignaciuk). Dawno nie widziałem takiej pasji w grze krakowskiego zespołu. Zgoda, nie da się ukryć - Brzyk ma słuch do aktorów, umie szlifować detale, radzi sobie z prezentacją zindywidualizowanego tłumu.

Tylko co z tego? Przecież Słobodzianek nie napisał Cara Mikołaja dla paru ról. To kiedyś była wstrząsająca przypowieść o potrzebie kłamstwa, o nieuchronnym zniszczeniu ładu, jakie przynosi paradoksalnie wiara w sprawiedliwość na ziemi. Po autopoprawkach Słobodzianka została opowieść o tym, jak się cary dogadują z popami, żeby ludzi ze szczętem ogłupić i okraść. Po spektaklu Brzyka śmiem twierdzić, że główna problematyka "Cara Mikołaja" koncentruje się wokół wątku komiwojażera podrywacza, w którym zakochało się pół wsi.

Z każdą korektą lecimy o jeden szczebel drabiny w dół.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji