Artykuły

Twórcy na marginesach

ZASP utracił swoją uprzywilejowaną pozycję, pod bokiem wyrosła mu konkurencja, a wywalczony instrument finansowy, czyli prawo inkasowania należności od radia i telewizji, stał się w rezultacie praprzyczyną największego finansowego i moralnego kryzysu w dziejach organizacji - pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Rok Pański 2005 jawi się jako rok gorący, czas wyborów w polityce, zmian i przewartościowań w kraju. Zmienimy prezydenta i parlament. Czy będzie to zmiana opisana swego czasu w dwuwierszu o transakcji dokonanej przez pewnego stryjka - czas pokaże. Zmienią się w tym roku jednak nie tylko władze polityczne. Zmiany szykują się - lub już dokonały - także w środowiskach, które swego czasu dzierżyły w Polsce rząd dusz, a dziś rozpaczliwie próbują związać koniec z końcem, czyli w stowarzyszeniach twórczych. Niegdyś były potęgą, decydowały o bycie lub niebycie artystów. Dziś walczą o przetrwanie. Są wśród nich oczywiście wyjątki. Jednym z nich jest Związek Artystów Scen Polskich, jedyna bodaj organizacja, która przez historyczne wstrząsy ostatnich lat przechodziła niemal nietknięta, a która stała się ostatecznie ofiarą własnego sukcesu i moralnej klęski, będącej udziałem całego polskiego społeczeństwa. Finansowy kryzys, opisywany kilka lat temu we wszystkich gazetach, ZASP ma już sobą, ale "afera Kaczora" na długie jeszcze lata położy się cieniem na jego wizerunku. Nie odbudował go marcowy Walny Zjazd ZASP, a wręcz odwrotnie - pokazał, że ta organizacja wciąż przeżywa ciężkie chwile

Przepychanka na Rozdrożu

Przedsmak tego, co mogło stać się podczas obrad Walnego Zjazdu ZASP, mieliśmy tydzień wcześniej. Wtedy to Instytut Teatralny im. Raszewskiego zorganizował debatę "ZASP na rozdrożu" (gra słów - spotkanie odbyło się bowiem przy Placu Na Rozdrożu, a więc aluzja sama cisnęła się na usta!), w której głównymi bohaterami miały być zwaśnione strony. Wyglądało to mniej więcej jak spotkanie na bokserskim ringu. Z jednej strony wyraźnie zmęczony dramatyczną kadencją prezes Olgierd Łukaszewicz, z drugiej zaś - postarzały o kilka lat poprzedni prezes ZASP Kazimierz Kaczor, trzymający mimo wszystko gardę wysoko. Zebrani w sali przypominali do złudzenia kibiców zebranych w sportowej hali zagrzewających do walki swoich faworytów a i biorących czynny udział w całym wydarzeniu. Gdy mówił Łukaszewicz - przerywały mu szydercze odzywki. Gdy przemawiał Kaczor - przerywały mu podobne w tonie okrzyki z innych miejsc sali - ale i brawa. Ten bokserski mecz odbiegał jednak swoim przebiegiem od wydarzeń znanych ze sportowych kanałów. Głównym fighterom towarzyszyli wspierający. Kaczora wspomagały dwie Erynie: Izabella Cywińska (która nb. kilka dni wcześniej zagroziła rzuceniem legitymacji związkowej) i Joanna Szczepkowska. Przypomnijmy, że ta aktorka wsławiła się swego czasu odwołaniem komunizmu w Polsce. Było to 15 i pół roku temu. Patrząc na artystkę, która wzięła się pod boki i przypominała nieszczęsnemu Łukaszewiczowi wspólną pracę na filmowym planie podczas nakręcanej sceny erotycznej, kiedy to biedak próbował jakoś osłaniać się kołderką - nie można było oprzeć się wrażeniu, że egeria oświeconego antykomunizmu spod sztandarów "Gazety Wyborczej" od kilku dobrych lat przypomina grożący wulkan. O ile eksplozja półtorej dekady temu pozostawiła złotą myśl "4 czerwca skończył się komunizm", o tyle erupcja AD 2005 dotyczyła już prawd dość oczywistych. Aktorka z literackim ambicjami tym razem wyrzuciła z siebie konstatację tyle efektowną co mało ryzykowną poznawczo: Olu, ty też masz d...! Po takiej błyskotliwej uwerturze wyjaśnienia Jana Kulczyńskiego i innych wspomagających na ringu prezesa Łukaszewicza mówców, choć spokojne i rozsądne - musiały wypaść mało efektownie.

Całe to spotkanie, nad którym zapanować musiał Roman Pawłowski (a był to wypadek, kiedy nareszcie można było odczuwać dla niego jakiś szacunek, bo radził sobie całkiem nieźle), budziło głęboki niesmak. Okazało się bowiem, że duża część teatralnego środowiska nie rozumie, w jak głębokiej zapaści znalazła się ich organizacja, a działania Łukaszewicza zapobiegły jej ostatecznej katastrofie. Spotkanie w "Raszewskim" pokazało także, że mityczna kiedyś głęboka moralność i jedność artystów scen skończyły się nieodwołalnie. O ile kiedykolwiek istniały one naprawdę. Po burzliwej dyskusji przywodzącej na myśl tytuł słynnego cyklu Goi Gdy rozum śpi, budzą się demony nie można było nie przypomnieć sobie stwierdzenia Kazimierza Dejmka sprzed 11 lat - wzbudziło ono wówczas falę protestów, o aktorskim bojkocie z 1982 roku jako o "geście kabotyna". Dziś bowiem, 15 lat po odzyskaniu niepodległości, teatr polski zapomina o swojej wielkiej przeszłości, o zadaniach stawianych mu przez największych artystów przez poprzednie dziesięciolecia, zapomina o obronie mowy, o duchowej przestrzeni, w której wypowiada się ważne prawdy.

Polskie aktorstwo w początkach lat 80. zagrało swoją ostatnią można rzec mistrzowską kreację zbiorową: pierwszych sprawiedliwych. Gdy przedstawienie się skończyło - wróciło do normy. A tą normą jest rozplenione aktorstwo serialowe, katastrofalny stan umiejętności najmłodszej generacji polskich artystów.

Walny Zjazd ZASP, obradujący parę dni później, tą sprawą w ogóle się nie zajął. Wśród symbolicznych przepychanek, każących sądzić, że impet dyskusji wyczerpał się w czasie spotkania w Instytucie Raszewskiego, wybrał nowy Zarząd Główny, a na jego czele Ignacego Gogolewskiego. Nie bez trudności zresztą. Wiele osób miało mu za złe epizod ze stanu wojennego (młodszym przypominam, że Gogolewski zignorował wówczas bojkot telewizji ogłoszony przez władze ZASP, czyli ów Dejmkowy "gest kabotyna"). Dziś jednak nikomu to nie przeszkadza, wszak "wybraliśmy przyszłość" dekadę temu, a za Gogolewskim przemawia to, że jest dziś niekwestionowanym autorytetem artystycznym. I - poważnie już mówiąc - to naprawdę się liczy. Nowy prezes ma przed sobą wyjątkowo trudne zadanie: sprowadzenie z powrotem na łono ZASP-u kilku aktorów, którzy w geście solidarności z Kaczorem oddali związkowe legitymacje, a jest wśród nich choćby Zbigniew Zapasiewicz, a także ułożenie sobie współpracy ze Stowarzyszeniem Aktorów Filmu i Telewizji, organizacją, która skupia młodszych artystów, niezadowolonych z dotychczasowej działalności ZASP-u.

Przywileje i rynek

Ostatnie przygody związku ludzi teatru mogą zdumiewać, bulwersować, prowokować do złośliwości - w sumie jednak nie są jednak niczym, co odstawałoby od pewnej normy, jaką od kilku dobrych lat jest byt stowarzyszeń twórczych w Polsce. W latach "przodującego ustroju" były one prawdziwą potęgą. Przynależność do nich dawała praktycznie prawo wykonywania wolnego zawodu. Kto był w związku twórczym i miał odpowiednie "chody" u kolegów-rzeczoznawców - żył zupełnie nieźle. Do tego dochodziły przywileje, które dziś nie mieszczą się w głowie młodym artystom wychowanym już w nowokapitalizmie: plastycy mieli dostęp do deficytowych materiałów - farb, papierów, płócien, fotografom dostawały się równie deficytowe aparaty, filmy, papiery i chemikalia - dobra, o jakich śmiertelnik nawet nie marzył. Do anegdoty urasta fakt relacjonowany mi przez jednego z działaczy stowarzyszenia grupującego ludzi pióra: dzięki Związkowi Literatów Polskich można było kupić ryzę papieru maszynowego (dziś w każdym sklepie po niewygórowanej cenie). Niektóre stowarzyszenia otrzymywały od państwa dotację na działalność; np. ZASP przez całe lata dzięki tej dotacji utrzymywał m. in. Dom Aktora w słynnym Skolimowie. Do tego dochodziła możliwość kupienia dewiz po niewygórowanym państwowym kursie. Można więc powiedzieć, że twórcy wspierani przez komunizm cierpieli zniewolenie, ale cierpieli w czasem dość luksusowych warunkach. Do dziś starsi artyści, niegdyś potentaci, a dziś klepiący emerycką biedę wspominają z rozrzewnieniem czasy "złotej klatki", niektórzy beznadziejnie wierząc w ich powrót.

PRL-owskie czasy doprowadziły do paradoksalnego stanu: możliwość wykonywania wolnego zawodu artystycznego tylko w ramach uznanych przez państwo stowarzyszeń twórczych sprawiła, że zwykli wyrobnicy uzyskali ten sam wysoki społeczny status, co artyści z Bożej łaski, prawdziwa arystokracja. Przykładem fotograficy: do dziś w powszechnym społecznym odczuciu pan z aparatem "trzaskający" ślubny fotoreportaż niczym nie różni się od Edwarda Hartwiga.(Stąd między innymi bierze się kulawy rynek fotografii artystycznej w naszym kraju - niemal nikt nie uważa jej za wartościową dziedzinę sztuki). Warto to uświadomić aktorom od seriali: nikt już nie traktuje ich z szacunkiem należnym twórcy. Ta "powszechność elitarności" w dużej mierze winna jest dewaluacji społecznej pozycji artysty. A po roku 1989 otwarty rynek, wolna konkurencja, napływ rzeszy ludzi gotowych wykonać każdą pracę po dumpingowej nawet cenie sprawiły nadto, że środowisko artystyczne - oczywiście pominąwszy tu kilkanaście znanych nazwisk we wszystkich branżach - jest tak biedne, jak nie było biedne od przedwojennych dziesięcioleci. I od kilkunastu dobrych lat przynależność do stowarzyszenia twórczego nie jest już tak atrakcyjna jak kiedyś. Młodzi twórcy omijają na pytanie: "Może wstąpiłbyś" odpowiadają: "A po co? Co mi to da?" Dziś rzeczywiście już niewiele. Skąpo niegdyś wydzielane dobra są dziś na rynku w niespotykanym nigdy przedtem wyborze, a stowarzyszenia twórcze przestały pełnić rolę gildii, bez której nie dawało się funkcjonować w wolnym zawodzie, do tego jeszcze ta konieczność płacenia składek... A na co je mamy płacić? - pytają młodzi. I wynik tych pytań jest widoczny. Starzeją się związki pisarzy, artystów, aktorów. Średnia wieku uczestników ostatniego zjazdu ZASP oscylowała wokół liczby 50. Młodzi artyści dobrze czują się w swoich własnych grupkach. Ci z bardziej zasłużoną renomą często funkcjonują poza jakimikolwiek organizacyjnymi strukturami.

Na marginesach

Same zaś stowarzyszenia dryfują, starając się wszelkimi sposobami przetrwać najgorszy okres, który nie wiadomo kiedy się skończy. Ich dryfowanie to rezultat zaniedbań sprzed kilkunastu lat, z okresu, gdy Polska rozpoczęła remont swych struktur. Wtedy był czas na określenie statusu w nowej rzeczywistości: stowarzyszeń o charakterze czysto honorowym, lecz opiniotwórczych, na wzór Pen Clubu, lub organizacji o charakterze czysto związkowym, broniących bytowych interesów swoich członków. Nie zdecydowano się ani jedno, ani na drugie. Przykład ZASP-u, niegdyś monopolisty na teatralnym rynku (przed wojną aktor niebędący członkiem ZASP nie miał prawa wstępu na zawodową scenę!) jest wielce wymowny. Związek utracił swoją uprzywilejowaną pozycję, pod bokiem wyrosła mu konkurencja, a wywalczony instrument finansowy, czyli prawo inkasowania należności od radia i telewizji, stał się w rezultacie praprzyczyną największego finansowego i moralnego kryzysu w dziejach organizacji. Okazało się, że twórcy robią wrażenie kompletnie nieprzygotowanych do wzięcia za siebie pełnej odpowiedzialności.

A czas goni. Środowiska artystyczne funkcjonują dziś w rozproszeniu i rozbiciu. Nie jest rzadką sytuacja równoległego funkcjonowania dwóch organizacji o podobnych celach. Podobnie jak ludzi teatru podzielony jest świat pisarzy zgrupowanych w dwóch organizacjach, to samo dotyczy dziennikarzy czy fotografów. Stowarzyszenia twórcze mogłyby odegrać istotną rolę nawiązując kontakty z podobnymi organizacjami w jednoczącej się Europie, i to zarówno jako podmioty o charakterze związków zawodowych, jak i społeczności skupiające najwybitniejszych przedstawicieli danej dziedziny. Wypada żywić nadzieję, że gdy skończy się wreszcie w naszym kraju okres gorączkowego groszoróbstwa - również i artyści przypomną sobie, że miłą rzeczą jest należenie do elity. Oby jednak nie stało się to w chwili, gdy najmłodszy członek ZASP, SPP, SFP ZPAF czy ZPAP skończy osiemdziesiątkę. Wówczas bowiem na odbudowę znaczenia stowarzyszeń twórczych w naszym kraju będzie za późno. Cofniemy się do dziewiętnastego wieku.

Nadzieja w kołatce

Ostatnio, po kilku latach paraliżu stowarzyszenia twórcze zaczęły o sobie przypominać. Dwa lata temu kilka organizacji w proteście przeciwko próbie likwidacji jednego z ostatnich przywilejów zostawionych twórcom - ulgi podatkowej w postaci słynnych już 50 procent kosztów uzyskania, zmniejszających znacznie podatkowe obciążenie - obroniła swoje interesy. Odbyło się to przez uparte kołatanie pod siedzibą Ministerstwa Finansów. I to nawet nie w sensie metaforycznym. W ruch poszła bowiem kołatka - starożytny instrument obwieszczający niegdyś ważne wydarzenia, w tym liczne plagi, a tych twórcy doświadczyli ostatnio na sobie w wielkiej obfitości i urozmaiceniu. Decyzję ministra finansów cofnięto, a artyści zawiązali pierwsze w wolnej Polsce porozumienie stowarzyszeń twórczych nazwane "Łazienkami Królewskimi". Skonfederowani twórcy wystosowali później do władz 21 postulatów (liczba nieprzypadkowa), domagając się nie tylko ułatwień w sprawach bytowych, emerytur, opieki zdrowotnej, ale i spraw bardziej generalnych. Na liście dezyderatów znalazło się także żądanie przeznaczania na kulturę przynajmniej 2 procent PKB w skali rocznej. Dziś tej dziedzinie wydziela się zaledwie 0,7 biednego procenta, a i na tę lichą sumę wciąż czynione są zakusy. Wśród postulatów sygnatariuszy porozumienia znalazły się również żądania opieki państwa nad jego ładem architektonicznym i przestrzennym, nad walącymi się zabytkami i nad innymi sprawami, od których nasza III Obywatelska Rzeczpospolita swego czasu ochotnie umyła ręce, zostawiła je innej ręce. Tej niewidocznej, rynkowej. Nikomu bowiem nie przyszło do głowy, że ta niewidzialna ręka ma siłę garroty duszącej skutecznie i tak już ledwie zipiącą polska kulturę. Wśród sygnatariuszy Porozumienia jest także i ZASP. Oby znalazł wreszcie jak i inne stowarzyszenia godne siebie miejsce w naszym kulturalnym pejzażu i przypomniał sobie, że założyciele tej aktorskiej gildii niezwykle wysoko stawiali sprawę etyki artysty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji