Artykuły

Trochę nieba, trochę piekła...

W hallu teatru tłok, bilety zostały już dawno sprzedane, a mimo to młodzi ludzie czekają na możli­wość wejścia. Taki szturm na kasę teatru wywołał przyjazd Teatru S. I. Witkiewi­cza z Zakopanego. Wiadomość o ich przyjeździe rozeszła się praktycznie po­cztą pantoflową, bo reklamy przedsta­wień w mieście nie było prawie żadnej. Mimo tego biletów nie było już na tydzień przed spektaklami. Dwa przed­stawienia "Dr. Faustusa" i jedno "Don Juana" to stanowczo za mało dla pu­bliczności. Przez trzy dni Teatr Śląski był wypełniony po brzegi.

Na "Dr. Faustusa" szłam z mieszany­mi uczuciami - jak sprawdzi się w nie swoich wnętrzach, jak zostanie odebra­ny przez publiczność?

Wracam wspomnieniami do Zakopa­nego, do tej niepowtarzalnej atmosfery na Chramcówkach 15. Tam wszystko jest inne, sale, herbatka dla gości i nawet specyficzny zapach, którym przesiąknię­te są biało-czarne wnętrza teatru. Tutaj tego brakuje, hall jest jasno oświetlony, nie słychać wśród szumu rozmów niepokojąco narastającego dźwięku.

Nareszcie gasną światła. Tworzy się atmosfera oczekiwania, dla wszystkich ma to być niespodzianka. Koło mnie słyszę szept pytania: - Dlaczego nie wpuszczają na widownię? Brzmi w tym niezadowolenie i pewne rozczarowanie starszej pani. Z trudem powstrzymuję się od odpowiedzi, że taka jest magia i for­ma tego teatru. Pomimo że ten spektakl widziałam wiele razy - tutaj też wszyst­ko jest dla mnie trudne do przewidzenia.

Wreszcie zaczyna się przedstawienie, publiczność zaskoczona zostaje przez przybyłego prosto z Konstantynopola Mefistofilisa i jego diabelskie towarzy­stwo. Otwierają się drzwi na widownię i wszyscy szybko zajmują miejsca w fo­telach (na biletach nie było numeru rzędu ani krzesła, tylko tajemnicze "S" ). Ulga w oczach siedzących za chwilę zmienia się w zdumienie gdy okazuje się, że trzeba przez drzwi w żela­znej kurtynie wejść na scenę. Zamiesza­niu temu towarzyszy głos Mefistofilisa popędzającego publiczność. Przed po­ruszoną widownią otwierają się drzwi do pracowni dr. Fausta. Tutaj oto stanie­my się świadkami ostatniej godziny jego życia.

Znowu czuję ucisk w gardle, niepokój o to jakie będzie przyjęcie pewnych szokujących widza pomysłów w tym przedstawieniu. Zalega wreszcie cisza na widowni, słychać modlącego się po łacinie Fausta.

Teraz przez ponad godzinę publicz­ność siedzi zasłuchana, zauroczona, za­skoczona, czasem może zbulwersowana

ale na pewno nie obojętna na to, co widzi i w czym uczestniczy. Widzowie stają się częścią spektaklu, a nie tylko biernymi jego obserwatorami. Mija czas, wybija północ, Faust umiera, Mefistofilis tryumfuje. Na scenie zapada ciem­ność, za chwilę w słabym świetle po­jawia się dym. Wyczekujący moment ciszy i... oklaski. Przedstawienie kończy się owacją na stojąco. Aktorzy są bardzo zmęczeni ale widać zadowolenie na ich twarzach, że zostali zaakceptowani ze swoim innym teatrem, szokującymi po­mysłami i żywiołowością.

Wychodzących widzów przy drzwiach żegna szef Teatru Witkacego. Jest kilka minut po północy. Dzisiaj wieczorem wrócę znowu z zaciśniętymi kciukami za powodzenie "Don Juana".

Wieczorem teatr znów jest pełen wi­dzów; widzę twarze wczoraj spotkanych tutaj osób. Tak najczęściej bywa w Za­kopanem, gdzie ci sami ludzie przycho­dzą na wiele przedstawień, a nawet spotyka się ich kilka razy w roku. Przyjaciele, wielbiciele Teatru.

Zaczyna się przedstawienie nietypo­wo. Jak zwykle nie ma kurtyny sceny, w tłum widzów wchodzi Don Juan z Donią Elwirą. zapraszając gości na widownię. Zaczynam czuć się doorze w chwili, gdy okazuje się że mimo posiadanych zaproszeń jedyne miejsce do siedzenia znajduje się na scenie, na wyciągnięcie ręki można dotknąć ak­torów. Tworzy to niepowtarzalną atmo­sferę, żal mi w tej chwili osób, które siedzą wygodnie w fotelach na widowni nie będą znali uczucia bycia w przedstawieniu, w jego wnętrzu a nie tylko oglądania z perspektywy prosce­nium.

"Don Juan" niebieski w barwach, tryskający humorem, dynamizmem, zdumiewającymi efektami przyjęty zo­staje burzą oklasków i owacją na stojąco. Oklaski brzmią także w trakcie spektaklu.

Koniec przedstawienia nigdy nie jest końcem wieczoru w Teatrze. Tutaj w Ka­towicach okazuje się że część gości i przyjaciół chce podtrzymać tradycję. Niektórzy zabierają płaszcze z szatni i wychodzą tak jak to przyjęte jest w tea­trach jednak niektórzy czekają w hallu...na co?

Zostaję i ja. Wiem,że tradycyjnie za chwilę do swoich gości wyjdą gospoda­rze wieczoru - aktorzy, reżyser. Po­jawiają się zmęczeni, już bez makijażu i kostiumów. Witam się z moimi przyja­ciółmi - myślę, że wolno mi tak myśleć o ludziach, którzy pozwalają wierzyć w magię teatru, sztuki. Witają się z nimi i inni.

Okazuje się, że przyszło wiele osób które znają Teatr Witkacego z jego sie­dziby u podnórza Tatr. Zaczynamy roz­mawiać o sztuce - rzecz dla mnie normalna od początku mojego kontak­tu z teatrem pokochałam ich za tę łatwość i chęć rozmowy z widzami. Tam widz jest ważny, ważne są jego uczucia z jakimi wychodzi po skończonym spektaklu.

Nagle gaśnie światło pojawia się pan pilnujący porządku w teatrze i właściwie wyrzuca pozostałych w hallu widzów. Staramy się go przekonać ze rozmawia­my o sztuce, że chcemy jeszcze trochę przesiąknąć atmosferą teatru. Niestety, musimy się rozstać, przecież - jak za­uważył pan portier - przedstawienie się skończyło. Opuszczam teatr. Przy wyj­ściu żegna ostatnich widzów szef i du­sza Teatru Witkacego - Andrzej Dziuk

Wychodzę z uczuciem, ze nie zawie­dli. Mam nadzieję, że zyskali nowych przyjaciół, że nikt nie wyszedł z teatru nie mając żadnego stosunku do obej­rzanych spektakli. Ich można kochać lub nienawidzić, ale myślę, że nie można być wobec nich obojętnym. Teatr ten porusza do głębi i to jest najważniejsze, bo jeśli coś zostaje w widzach po wyjściu, to będą oni do tego Teatru wracać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji