Artykuły

Dekonstrukcja świata, w którym żyjemy

To spektakl-podróż do odnalezienia zdekonstruowanej tożsamości - o "Śmierci i zmartwychwstaniu świata" w reż. Eweliny Marciniak w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie pisze Tomasz Kaczorowski z Nowej Siły Krytycznej.

Kiedy wchodzę na Nową Scenę Starego Teatru na "Śmierć i zmartwychwstanie świata moich rodziców we mnie", mojego wzroku nie przykuwają czekający już aktorzy: Roman Gancarczyk, który stoi w bezruchu dokładnie w centrum z czerwoną walizką u boku, Katarzyna Krzanowska myjąca podłogę, trzy aktorki harcujące za błyszczącym przepierzeniem z lewej strony. Interesuje mnie scenografia (Michał Korchowiec). Z lewej strony odsłonięto okno na ulicę Jagiellońską, którą przechodzą gapie, spoglądając do środka. Przestrzeń wypełniają kolorowe materace. W oczy rzuca się skryta za zasłoną ze złotych nitek ściana oklejona plakatami i fototapetą z hawajskim motywem (świetne podkreślenie płaskości marzeń o dostatnim życiu) i labirynty czarnych półek (jakaś dziwna pusta meblościanka), za którą, w głębi, jest stos szarych drabin. Wszystko wygląda niesamowicie.

Bohater spektaklu, Mężczyzna (Roman Gancarczyk), wprowadza się do wynajętego mieszkania. Ma ze sobą wyłącznie jedną walizkę. Był bankierem, miał żonę. Teraz jest sam. W jego życiu coś nie wyszło. Prowadzi monolog, z pozoru bezsensowny, pełen tautologii i powtórzeń - mówi o walizce, przeprowadzce, ubieraniu się, zawiązywaniu krawata i o swoim obserwowaniu świata. Ten strumień świadomości naprawdę wciąga, pomimo zaburzonej logiki wypowiedzi. Mężczyzna, istota wielce autorefleksyjna, prowadzi narrację. Raz jest sobą, a raz staje obok siebie i mówi o sobie w trzeciej osobie. Po chwili dołącza do niego Wynajmujący (Katarzyna Krzanowska), w różowej marynarce, bez spodni, w trampkach. Wynajmujący jest postacią hybrydyczną - ni to anima Mężczyzny, ni realistyczny człowiek. Teraz on ma słowotok. Z lewej strony dochodzą odgłosy plastikowych zabawek. Ten świat jest na wskroś dziwny, wydaje się nieprzenikniony, absurdalny, niezrozumiały. Ale mimo tego, wciąż z przyjemnością się na niego patrzy.

To brutalna opowieść o zagubieniu Mężczyzny w świecie. Bohater czasem używa realistycznych opisów, czasem - naturalistycznych, innym razem przedstawia senne wizje. Mężczyzna jest zmęczony dotychczasowym życiem - z żoną (Ewa Kolasińska) mu nie wyszło, ale ta wciąż go prześladuje. Wbiega, grozi mu szydełkiem (dosłownie!). On chciałby wreszcie żyć swoim życiem, a przeszłość zostawić za sobą. Mówi bez epatowania emocjami - w końcu jest narratorem. Ale to jest opowieść o nim, więc, żeby była bardziej wiarygodna, musi uronić łzy. Musi wkropić sobie do oka jakiś płyn, bo sam nie jest w stanie płakać. Apatia? Ze zdziwieniem i zaciekawieniem w oczach obserwuje sceny znęcania się dwóch kobiet nad koleżanką. Wygląda jakby chciał coś powiedzieć, ale nie może.

Autorefleksje Mężczyzny zostały zderzone z improwizacjami trzech kobiet (Marta Ojrzyńska, Julia Wyszyńska, Katarzyna Zawadzka) - może chóru, chociaż program donosi, że są to trzy gołębie. Te sceny przepełnione są agresją i bluzgami. Kobiety mówią, że są na głodzie - to narkomanki, czy wygłodniałe gołębie? To nieistotne - kluczem jest słowo "głód". Miasto jest brutalne, świat jest brutalny - czy to dla mieszkańców, czy ptaków - wszyscy są jednakowo szarzy i anonimowi i nie mają nic do jedzenia.

Na spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak składa się w dużej mierze ciągłe powtarzanie sentencji, sekwencji ruchów. Reżyserka pokazuje brzydotę świata. Pojawiają się senne wizje Mężczyzny. Groteskowe obrazy karmienia gołębi. Człowiek w turbanie (Wojciech Trela), ubrany wyłącznie w marynarkę i buty, z pomalowanymi nogami, dłońmi i twarzą na złoto - jak golem, albo dżin, który spełnia życzenia - mówi o banknotach, sukcesie i dobrobycie. Absurd zostaje doprowadzony do apogeum. Tu przeplatają się marzenia z czynami. To tym bardziej podbija tragiczność bezwyjściowości Mężczyzny. Przypomina to drogę do jungowskiego procesu indywiduacji.

Roman Gancarczyk jest fenomenalny. Zupełnie jak Jerzy Radziwiłowicz w swoich największych kreacjach - uwiarygodnia każdą wypowiedzianą bzdurę, każde słowo, które jest zbędnym omówieniem poprzedniego. Bardzo subtelnie rysuje portret człowieka złamanego, chcącego zmian, ale nie mogącego wyrwać się z pułapki dotychczasowego życia. Jest zagubiony i nie odróżnia jawy od snu. To jego rola jest najmocniejszym punktem spektaklu. Nie znaczy to jednak, że pozostali członkowie zespołu zagrali źle. Nie, wręcz przeciwnie - Ewa Kolasińska tryskała energią, wciągała w wir swoich roszczeń; Katarzyna Krzanowska, jako odbicie Mężczyzny, poruszała, szukając bliskości drugiego człowieka.

Bardzo dobrze zagrała głębia sceny. Drabiny w końcowej scenie przeistoczyły się w odkopane i zaminowane bombami z czasów II wojny światowej sztolnie, by pokazać jak żyje się na gruzach dawnego, nie mogąc stworzyć nic nowego, uprzednio nie wysadzając przeszłości w powietrze. Echo, które niosło głosy postaci, podkreśliło brak porozumienia, a delikatne światło punktowe, jak nić życia, podtrzymywało Mężczyznę w świecie. Kiedy zgasło, spadła "kurtyna" piachu, która zasypała Mężczyznę w podziemiu.

"Śmierć i zmartwychwstanie świata" zadaje bardzo ważne pytanie: jak w momentach kryzysowych zacząć godnie nowe życie? To spektakl-podróż do odnalezienia zdekonstruowanej tożsamości w tych "poje*anych czasach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji