Dwie siostry
Nikołaj Kolada jest jednym z najpopularniejszych współczesnych dramaturgów rosyjskich. Jest też niezwykle płodnym autorem: napisał ponad 70 sztuk. Uznawaną za najlepszą, powstałą przed trzynastu laty "Merylin Mongoł" wystawił Teatr im. Jaracza.
Twórczość Kolady niektórzy nazywają realizmem fantastycznym, choć pasuje też brutalizm metafizyczny. Nie od rzeczy jest przywoływanie w kontekście twórczości Rosjanina naturalizmu. Gdy jeszcze wziąć pod uwagę, że twórca mocno zakochany w wielkiej literaturze rosyjskiej (jak Alosza - jeden z bohaterów "Merylin..."), otwarcie nawiązuje do Czechowa - jawi się obraz klarowny i przejrzysty: Kolada to powtórnie narodzony po stu latach Czechow. Z jedną wszakże różnicą: bywający nie w salonach, a u proletariatu. Proletariatu, który będąc jeszcze pokoleniem wyrosłym z komunizmu, nie potrafi poradzić sobie z teraźniejszością, proletariatu nawiedzanego przez upiory przeszłości i... zamieniającego się w ludzkie strzępy.
Czyja to wina? Kolada nie zastanawia się, bo w Rosji wszyscy wiedzą. Aby łatwiej zrozumieć innastrancom, autor umieszcza akcję swoich sztuk na prowincji. Stąd od wieków Rosjanie chcieli wyrwać się "do Moskwy", od wieków powtarzali "trzeba pracować", albo "trzeba wierzyć", albo "trzeba żyć". Dla nas, szczęśliwie oddalonych od kulturowych obyczajów współczesnej Rosji i byłego Związku Radzieckiego, ta rosyjska prowincja jest symbolem całej Rosji i systemu. Systemu najlepiej potrafiącego generować tragedie, nędzę, wypaczającego morale, spłaszczającego.
"Merylin Mongoł" to współczesne "Trzy siostry". Dziś są tylko dwie, mężczyzn też jest dwóch. Żyją w alkoholowym otępieniu, a główna bohaterka, nieco ograniczona umysłowo - jako jedyna ma doznania metafizyczne. I pragnie, aby świat się "zawalił, zalał", pragnie uciec przed beznadzieją i samą sobą. I wyczekuje katastrofy. I katastrofa następuje, tylko... co to za katastrofa; "co może być, jak nic nie ma?".
Opisywana przez Koladę rosyjska prowincja ma być dla Europy Zachodniej swego rodzaju ostrzeżeniem, jednak przede wszystkim pozostaje krzykiem Rosji, na której rany wciąż sypie się sól. "Merylin..." to chyba nie jest zbyt kosmopolityczna sztuka... Na pewno jest znakomita.
I znakomicie wyreżyserowana przez Barbarę Sass, i zagrana przez Gabrielę Muskałę (w roli tytułowej), Ewę Beatę Wiśniewską (Inna - alkoholiczka), Mariusza Jakusa (świetny prostacki Misza) i Marka Kałużyńskiego (rewelacyjny Alosza, wcześniej naiwny, później zepsuty naprawiacz świata).
Sass prowadzi dramat i aktorów jakby reżyserowała film: ważne jest każde drgnienie, wszystko może prowadzić tylko do prawdy, nikt i nic nie może fałszować. Trudne było to dla wszystkich, może szczególnie dla Marka Kałużyńskiego, którego bohater pod wpływem zdarzeń i przeżyć nabiera zdolności mimikry, przez co podwójnie szokuje. Kałużyński zagrał to koncertowo. Doskonale poprowadziła swą rolę Wiśniewska, grająca pewnie i szeroko, a przy tym wstrząsająco prawdziwie.
Aby być Merylin Mongoł, jednocześnie kurwą i świętą, anormalną i głęboko myślącą, wrażliwą, tak naprawdę jedyną zdającą sobie sprawę z życia i świata, trzeba wielkiego talentu, wspaniałego warsztatu, wrażliwości i odporności zarazem. To wszystko odnajduje w sobie Gabriela Muskała, kreując kolejną, wspaniałą rolę. "Jaracz" może cieszyć się jeszcze jednym, fantastycznym przedstawieniem.