Uciec nie ma dokąd (fragm.)
Nieubłagana czerń jak żałoba po własnym życiu. Ciepła, lejąca się strumieniami wódka, pita ze szklanek o grubych, zamglonych brudem ściankach. Gryzący dym tanich papierosów zatyka nozdrza, oczy zachodzą łzami. Ogórki kiszone wyciągane wprost ze słoika brudnymi palcami jeden po drugim, jakby jedzenie było jedyną przyjemnością na tym świecie. Wreszcie śmieszny Pan Bóg o rumianych policzkach i z długą siwą brodą. Rysunkowy, żałośnie kiczowaty niczym jakiś dziadek mróz.
Garść stereotypów, ale i coś więcej. Literatura dramatyczna Nikołaja Kolady to jeszcze jeden ból rosyjskiej duszy, ale podany tak, aby był łatwo zrozumiały wszędzie. Powracają znane motywy - siostry gdzieś z końca świata marzą, aby wyjechać jak najdalej do wielkiego miasta. Ludzie nie widząc sensu i celu w codziennej bieganinie, jak Masza z Mewy Czechowa, wciąż noszą żałobę po własnym życiu, ale już nie ma w nich godności, wiary w istotę poświęcenia. Tej, która pozwalała Soni w "Wujaszku Wani" wierzyć, że kiedyś mimo wszystko przyjdzie czas na odpoczynek.
Ludzie Kolady, a pewnie i sam pisarz, noszą ciężkie brzemię po komunizmie. Minął, a nigdy nie minie. Jest jak nieuleczalna choroba, rak toczący świadomość. W jakimś Swierdłowsku czy innej zapadłej dziurze czas zatrzymał się wiele lat temu. Wszyscy palą tanie szlugi, zapijają się pędzonym gdzieś w domowych zakamarkach samogonem, miasto właściwie nie trzeźwieje. W tym miejscu można odbywać życiowe wyroki, ale tu nie da się ani umrzeć, ani żyć.
Na małą scenę łódzkiego Teatru im. Jaracza wchodzi się jak do prywatnego mieszkania. Kilka izb, na parapetach piętrzą się czerwone, dojrzałe jabłka. Za szybą młoda dziewczyna patrzy w powietrze niewidzącym wzrokiem. Merylin Mongoł (Gabriela Muskała) ma zawsze nienaturalnie szeroko otwarte oczy. W jej spojrzeniu jest strach, niepewność, a chwilami i przerażenie. Ucieczka w szaleństwo staje się jedynym wyjściem. Drogą do ocalenia, które możliwe jest tylko w izolacji. Kiedy uwierzy się i zobaczy Boga z siwą brodą, pozwoli się dotykać obrzydliwemu sąsiadowi, aby poczuć drobną namiastkę przyjemności, świat choć przez chwilę wyda się do wytrzymania.
Ci, którzy oglądają łódzkie przedstawienia i znają Gabrielę Muskałę, wiedzą, jak niezwykłą jest aktorką. Nawet przez moment nie zabiega o to, by podobać się publiczności. Sądzę, że Muskały bycie na scenie musi ją drogo kosztować. Odrzuca bowiem bezpieczny dystans, bez reszty stapia się ze swoimi bohaterkami. Obdarzając je swoim ciałem, pozwala, aby to one ją lepiły, formowały każdego wieczoru od nowa. I nie ma w tym sprzedawania własnej prywatności żadnych szemranych transów. Każda rola zrobiona jest od początku do końca, w każdym geście i ruchu. Muskała za każdym razem znajduje dla postaci nowy sposób mówienia i poruszania się, ba - nawet coś innego w wyglądzie. Rzecz nie polega na prostej charakteryzacji. Aktorka nie jest ani piękna, ani brzydka - jakby nie dotyczyły jej kanony kobiecej urody. Ma w sobie coś, co nie pozwala oderwać od niej oczu - może to zdolność przechodzenia od łagodności do agresji, bycia dzieckiem, a po chwili głęboko doświadczoną, przegraną kobietą. Rzadkie to we współczesnym teatrze.
Jako Merylin Muskała zdaje się być poza tym całym żałosnym rozgardiaszem. Bywa prowokująca, bo w seksie nie widzi grzechu, ale przez cały czas pozostaje niewinna. Dlatego, choć w finale kończy się świat, ona być może ocaleje.
Spektakl Barbary Sass nie wyrzeka się realizmu. Aktorzy, na wyciągnięcie ręki, grają prawdziwe emocje. Ewa Beata Wiśniewska pokazuje desperację i samotność Inny bez osłonek. Nie boi się brzydoty, wulgarności, ale nawet na chwilę nie pozwala zapomnieć, że pod tym wszystkim czai się rozpacz, łaknienie rozmowy z kimś, chociaż czyjegoś oddechu.
Przedstawieniu Sass brakuje trochę dyscypliny w dozowaniu emocji, czym tak imponowała, realizując "Idiotę" w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Zdarza się, że tam, gdzie wystarczyłaby jedna łza, mamy szlochy i histerię. W łódzkim widowisku brzmi ta sama melancholijna nuta, co w dramacie Kolady.