Z dala od oryginału
Opera "Król Roger" Karola Szymanowskiego z rzadka pojawia się w repertuarach teatrów muzycznych a jeśli już w nich się znajdzie to prędko z afisza znika. Nie zastanawiając się nad przyczyną owego zjawiska ostatnia premiera tego dzieła w warszawskim Teatrze Wielkim - Operze Narodowej skłania do zadania sobie następującego pytania: czy istnieje różnica między tym co napisał kompozytor w uwagach scenicznych a wizją reżysera spektaklu?
Okazuje się, że owszem i to wielka! Inscenizacja Mariusza Trelińskiego nawet symbolicznie nie przeniesie widza na Sycylię gdzie w XII wieku toczy się akcja. Sceneria I i III aktu nie ma nic wspólnego z bizantyjskim kościołem bądź ruinami antycznego Theatrum. Jedynie witrażowa ornamentacja II aktu pozwala na skojarzenia z wewnętrznym dziedzińcem pałacu Króla Rogera.
Umieszczenie chóru na ostatnim balkonie we wszystkich aktach i zastąpienie go zespołem baletowym na scenie tylko udziwnia przebieg zdarzeń. Zaś kostiumy wykonawców może i z lekka przypominają tuniki z II w.p.n.e. lecz nie tworzą efektu przenikania się estetyki różnych epok. Dla realizatorów spektaklu nie mają znaczenia nawet słowa bohaterów informujące, że Pasterz ubrany jest w skórę koźlęcia itp. Mimo to nie zamierzam skazywać ich na wieczne potępienie bowiem same nuty pozostały, a napisał je właśnie Karol Szymanowski.
Nad warstwą muzyczną czuwała batuta Jacka Kaspszyka świetnie ilustrująca dźwiękami zmienność rytmów i nastrojów muzycznych. Szczególnie pięknie brzmiały liczne pianissima, a jeśli w punktach kulminacyjnych orkiestra była zbyt głośna to słowa solistów można było odczytać nad sceną.
Odtwórca partii tytułowej, Wojciech Drabowicz stworzył kreację wokalno-aktorską godną najwyższego uznania i jako jedyny z solistów został przez publiczność nagrodzony huraganowymi brawami.