Artykuły

Czy Witkacy przewraca się w grobie?

Ech, przed wojną to były premiery... A jakie bankiety?! Co prawda znawcy problemów metafizycznych głośno protestują, żeby znów tak nie demonizować sprawy, bo dzieją się teraz różne takie rzeczy, które przed wojną były nie do pomyślenia! Podobno nie było jeszcze na świecie takiej premiery sztuki Witkacego, której nie towarzyszyłaby dziwna aura. Jak mnie kiedyś zapewniał znany witkacolog doc. Janusz Degler - duch Witkacego czuwa. Są na to konkretne przykłady. Mnie jednak chodzi o coś innego. Czy można sobie dziś wyobrazić by na po premierowym bankiecie któryś z naszych szacownych dramaturgów lub reżyserów na oczach całej socjety schował z kamienną twarzą do portfela pachnący i parujący jeszcze sznycel z jajkiem? A tak właśnie zrobił Witkacy po krakowskiej prapremierze swojego "Tumora Mózgowicza". Cóż, sztuka musi się czymś żywić...

Premiery sypią się w dolnośląskich teatrach jakby wylatywały z "rogu obfitości", w starożytności tak popularnej, jak u nas obecnie Koziołek Matołek, jego krewniaczki a piastunki Zeusa kozy Amaltei. Nie na wszystkie znów tak czekamy. Czasami przychodzi mi do głowy, prymitywnemu oglądaczowi premier, że bez niektórych świat by się nie zawalił. Nie mogę tego jednak powiedzieć o prapremierze zdarzenia zatytułowanego "Jeden chybiony, drugi w serce", a opartego na dziesięciu dramatach Stanisława Ignacego Witkiewicza we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Czekałem na tę premierę, jak się okazało nie ja jeden. Czekało wiele osób. Jedni życzyli ekipie realizatorów jak najlepiej, a inna jak najgorzej.

Niezwykłość tego spektaklu polegała też na tym, iż po długiej przerwie spowodowanej personalnymi roszadami, była to pierwsza premiera, którą firmował człowiek spokojnie mogący zasiadać na dwóch nawet fotelach - co też robi - nowy dyrektor i kierownik artystyczny Teatru Współczesnego Jan Prochyra.

Nowy "król" na pierwszy ogień wystawił swojego zausznika i kierownika literackiego Macieja Domańskiego, który nie tylko napisał scenariusz korzystając z dorobku dramatopisarskiego i teoretycznego Witkacego, ale jeszcze sam ten bigos wyreżyserował. Dziwić się trudno, jak mniemam, że wiele osób zbliżonych do środowiska teatralnego pukało się w głowę i pytało: Po co robić wypisy z Witkacego, skoto napisał tyle znakomitych sztuk?". Jest to obiektywna prawca. Tym większa była moja ciekawość, co też z tego przeżuwania hołdowanego właśnie z okazji stulecia urodzin artysty wyjdzie. Co Domańskim chce mnie i wszystkim teatralnym bywalcom powiedzieć? Dlaczego nie złapał się za "Wariata i zakonnicę", "Kurkę wodną", "Tumora Mózgowicza" tylko posiekał i pomieszał po swojemu wymienione sztuki oraz siedem innych?

Domański, jakby ssał mleko z piersi Brauna, w pierwszym rzędzie zajął się teatralną przestrzenią. Chodzimy więc, biedni widzowie, po całym teatrze, by co jakiś czas przysiąść jednak w teatralnych fotelach na widowni i patrzeć co się dzieje na scenie. Co Domański sobie wymyślił?

Myślał słusznie, że od czasów manifestów Witkacego o czystej formie w teatrze nic się właściwie nie zmieniło, że prawdziwy artysta-odmieniec ciągnie swój życiowy bagaż po grudzie i przez gęste chaszcze nietolerancji i niezrozumienia, że "Teatr, który - podobnie jak poezja - jest sztuką złożoną, ma stosunkowo daleko więcej jeszcze pierwiastków nieistotnych i dlatego na scenie daleko trudniej - jak pisał Witkacy - jest pomyśleć sobie Czystą Formą, nieistotną w swej istocie, to znaczy jako obiektywny wynik, od treści działania ludzkiego".

Myślał też, że autor "Szewców" jest najlepszą egzemplifikacją walczącego ze wszystkim i wszystkimi artysty, który ma własną wizję sztuki i szuka możliwości by tę wizję zrealizować. Mamy więc próbę teatralnego portretu Stanisława Ignacego Witkiewicza. Spotykamy się na wernisażu w galerii Bałandaszka (Krzysztof Kuliński). Pod tym nazwiskiem autor adaptacji ukrył jeszcze innych bohaterów sztuk Witkacego - Węgorzewskiego i Walburga, ale przede wszystkim samego właściciela "Firmy portretowej St.I. Witkiewicz". Na wernisażu we foyer na balkonie wysłuchujemy wykładu pani Profesor (Jadwiga Hańska), by schodząc na parter oglądać wystawiane obrazy kilku znakomitych polskich malarzy i być świadkami wkroczenia "Onych".

Nie jest śmiesznie, bo dla reżysera tymi "Onymi" jesteśmy także my, widzowie, niektórzy z nas powkładali nawet stosowne maski jednoznacznie określające przynależność "ideową". My więc razem z Tefuanern, Abłoputą idziemy wiecować "nową sztukę". W dyskotekowo-rockowej atmosferze wita nas przedstawicielka owej "nowej sztuki", rockowa gwiazda, Rosita (Halina Rasdakówna). Po jej solowym występie, wolniutko, niezauważalnie najeżdża na nas dyskotekowa lokomotywa. Travaillac (Zdzisław Kuźniar) i Trefaldi (Andrzej Mrozek) przepowiadają nam koniec świata przy pomocy skondensowanego tekstu "Szalonej lokomotywy". Tych katastroficznych wizji wysłuchujemy na podkładzie dobrej rockowej muzyczki z mrugającymi do taktu światełkami. Takie wizje wyczytać można też w piosenkach współczesnych rockmanów. Domański mówi nam, że to jest właśnie ta "nowa sztuka" z facetami, którym do rąk przyrosły mikrofony.

Gdy wychodzimy niby na przerwę do foyer, ze ścian straszą nas zniszczone obrazy "starych mistrzów". Nowe zniszczyło stare, nie pierwszy raz w historii naszej cywilizacji. Winnym jednak okazuje się, jak chcą "Oni" sam... Bałandaszek, który dobrowolnie przyznaje się do nie popełnionej zbrodni i oddaje się w ręce psychiatrów. Siadamy znów w fotelach, by patrzeć jak powoli majaki, zjawy deformują osobowość artysty, by doprowadzić go do totalnego zwątpienia i wreszcie do śmierci.

Jak widać przedstawienie zostało pomyślane efektownie, zajmująco i oryginalnie. Ale to tyle dobrego co mogę o tym zamierzeniu napisać. Przedstawienie bowiem jest nudne, a momentami ciągnie się niemiłosiernie. Zwłaszcza część wernisażowa, w której aktorzy posługują się tekstem "Onych". Nieprzekonujący jest Bałandaszek Krzysztofa Kulińskiego, jeszcze bardziej Spika Elżbiety Czaplińskiej. Oboje załamali się pod ciężarem odpowiedzialności pokazując nam papierowe postaci bez charakterów. Podobnie ma się sprawa z bohaterami "Szalonej lokomotywy", którzy gubią się w tym dyskotekowym anturażu i odnosi się wrażenie, iż reżyser nie wytłumaczył im do końca jaka jest idea tej prezentacji "nowej sztuki" i dlaczego w rękach mają mikrofony... Większość postaci jakby rozmywa się na tropach reżysersko-inscenizacyjnych chwytów. Nie zaznaczyły swojej obecności w tym przedstawieniu nawet dobrze znane wrocławskiej publiczności aktorki jak Maria Zbyszewska i Marlena Milwiw. Nie bardzo wie w czym gra Zbigniew Górski.

Wszystkie prawie trudności w przebiciu się do widzów udało się pokonać chyba jedynie Halinie Rasiakównie (w dwóch z trzech granych przez nią postaci) i Janowi Bleckiemu w roli Tefuana.

Winy za to wszystko nie ponoszą jednak, moim zdaniem, aktorzy, choć im się najbardziej oberwało w tym co napisałem, ale reżyser i kierownik artystyczny, którzy wypuścili przedstawienie nie do końca dopracowane, źle chyba obsadzone (zwłaszcza role Bałandaszka i Spiki) i nie przefiltrowane do końca przez wszystkich wykonawców. Ten kolaż okazał się szalenie trudny w realizacji, choć przecież sama jego koncepcja wydaje się ciekawa.

Jest to z całą pewnością ambitna porażka, ale jednak porażka. Przypuszczam, że gdy aktorzy połapią wszystkie nici koncepcji reżysera będzie ono lepsze. A przynajmniej nie tak nużące i monotonne mimo wielu zabiegów inscenizacyjnych, pomysłów, świetnej muzyki i przystającej do koncepcji scenografii. Być może te ostatnie zalety zaczną pracować bardziej na jego korzyść. Razem z aktorami.

Czy Witkacy przewraca się w grobie? Najwyżej na drugi bok, by zdrzemnąć się przed następną premierą. Jakie wrażenie zrobił na nim produkt firmy "Maciej Domański i spółka"? Gromy z jasnego nieba nie leciały, więc chyba go "Jeden trafiony, drugi w serce" nie trafił...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji