Artykuły

Dwadzieścia lat z życia śpiewaka

- Jestem przeciwnikiem nadmiernego wyżywania się emocjonalnego na scenie, bo wówczas mamy do czynienia z artystycznym przekłamaniem. Lubię powtarzać starą dewizę: należy tworzyć interpretację historyczną, a nie histeryczną - mówi śpiewak PIOTR BECZAŁA, obchodzący 20-lecie pracy artystycznej.

Piotr Beczała [na zdjęciu] przedstawia szczegóły listopadowego koncertu i tłumaczy, dlaczego tenorzy powinni występować w operach francuskich

Nigdy nie sprawiał pan wrażenia artysty, dla którego ważne są jubileusze.

Piotr Beczała: Raz na 20 lat można zmienić zdanie. Ten jubileusz jest dobrą okazją dla koncertu w Operze Narodowej, tym bardziej że taki występ obiecałem już dosyć dawno.

Piotr Beczała bardzo zmienił się w ciągu tych 20 lat?

- Tak i nie. Stałem się dojrzałym mężczyzną, ale w moim podejściu do śpiewania nie zmieniło się nic. Od początku wszystko, co robię, traktowałem bardzo poważnie.

To stwierdzenie dotyczy każdej roli? Tej przyjętej i tej odrzuconej?

- Oczywiście. Dzisiaj młodzi śpiewacy chwytają każdą propozycję, uważając, że w przeciwnym razie od razu znajdą się na aucie. Tymczasem trzeba dać sobie czas na wiele eksperymentów, przyjmować i odrzucać rozmaite oferty. Warunek jest jeden, należy umieć uzasadnić swe decyzje. Wówczas zyskuje się szacunek u publiczności, dyrektorów i dyrygentów.

Pan bywał stanowczy w artystycznych wyborach?

- Odrzuciłem wiele lukratywnych kontraktów. Nie chciałem śpiewać Casia w "Otellu", bo uważałem, iż jestem na takim etapie, że ta rola nie jest mi potrzebna, choć mogłem dostać taką gażę jak za Elvina w "Lunatyczce". Prowadziłem wielomiesięczną dyskusję z dyrektorem Alexandrem Pereirą w Operze w Zurychu, który usiłował mnie namówić na Andreasa w "Wozzecku", ja zaś uważałem, że powinienem iść zupełnie inną drogą. Dzisiaj odmawiam zdecydowanie rzadziej, przede wszystkim z braku czasu, ale też propozycje, jakie otrzymuję, są przemyślane.

W świecie operowym wiadomo, że Piotr Beczała zawsze jest przygotowany na 100 procent.

- Tyle wystarczy, aby wyjść na scenę. Jeśli występ powiedzie się wówczas w 90 procentach, będzie dobrze.

A nie jest tak, że w trakcie przedstawienia emocje sprawiają, że śpiewak daje z siebie znacznie więcej?

- Bywa tak. Jestem jednak przeciwnikiem nadmiernego wyżywania się emocjonalnego na scenie, bo wówczas mamy do czynienia z artystycznym przekłamaniem. Lubię powtarzać starą dewizę: należy tworzyć interpretację historyczną, a nie histeryczną. Nasze emocje zawsze pozostają niewiadomą, zależą od dyspozycji konkretnego wieczoru, od nastroju, atmosfery sali, od innych wykonawców. Są partnerzy czy dyrygenci, z którymi łatwiej osiągam porozumienie. Wówczas jest szansa na to, że wyzwoli się w nas jakaś chemia. Ale nie można liczyć, że na pewno tak się stanie.

Nie mówił pan nic do tej pory o reżyserach.

- To trudny temat. Są reżyserzy, których interesuje negacja utworu, chęć szokowania i wywołania negatywnych odczuć u widzów. Takiego podejścia nie akceptuję. Wolę, gdy emocjonalnie działa na widzów oryginalna historia, a nie ta, którą wymyślił reżyser na kanwie oryginału. Nie oznacza to, że uznaję wyłącznie klasyczny teatr. Brałem udział w wielu uwspółcześnionych inscenizacjach, które zgadzały się z moim wyobrażeniem danej opery. Ale zdarzało mi się występować w spektaklach będących absolutnym tego przeciwieństwem. Poza tym ciągle powtarzam, że my wszyscy - od śpiewaka po reżysera - jesteśmy tylko interpretatorami tego, co zapisane w nutach. A interpretacja bywa znacznie trudniejsza niż wymyślanie własnych historii.

Dużą część jubileuszowego koncertu poświęci pan operze francuskiej. Kiedy ją pan odkrył?

- Bardzo wcześnie. "Werthera" po raz pierwszy zaśpiewałem w 1993 roku i poczułem, że ta muzyka pasuje do mojego głosu. Uważam, że młodzi tenorzy popełniają błąd, pozostając jedynie w kręgu Mozarta i Verdiego, dzięki operze francuskiej można szybciej się nauczyć, jak interpretować muzykę i ujawniać różnorodne emocje. Faust, kawaler des Grieux, Romeo i Werther to najważniejsi bohaterowie dla tenora lirycznego, nieprzypadkowo królem tego repertuaru był nasz Jan Reszke.

Druga część wieczoru będzie polska, choć zacznie pan od "Rusałki" Dvoraka.

- To jedna z moich ulubionych oper, zaśpiewam całą scenę Księcia z I aktu "Rusałki". Zależało mi, żeby program koncertu nie składał się z samych arii. Dlatego wcześniej wprowadziłem prolog z "Fausta" Gounoda, dla mnie to jedna z najgenialniejszych scen w całej historii opery. Natomiast finał koncertu będzie należał do polskich kompozytorów.

Gdyby któryś dyrektor teatru zaproponował panu rolę w polskiej operze, co by pan wybrał?

- Taką ofertę potraktowałbym przede wszystkim jako szansę dla polskiej muzyki. A ponieważ "Król Roger" już zaistniał na różnych scenach, wybrałbym "Straszny dwór" z rolą Stefana dla siebie. Jeśliby odjąć "Strasznemu dworowi" trochę patriotycznych treści, to przy drobnych cięciach scen zbiorowych była szansa na żywy spektakl, zrozumiały nie tylko dla Polaków. Muzyka Moniuszki jest naprawdę znakomita. Mam nadzieję, że uda mi się przeprowadzić taki eksperyment ze "Strasznym dworem" na scenie. Zajmuję się tym już od pewnego czasu, a jak wiadomo, kropla drąży skałę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji