Artykuły

Jestem aktorką czasu trudnego (cz. I) - z prywatnych zapisków

HALINA KOSSOBUDZKA aktorka teatralna, telewizyjna, filmo­wa. Debiutowała w 1939 roku na scenie grodzieńskiego Teatru rolą Zośki w "Niespodziance'' Karola Rostworowskiego. W czasie woj­ny zagrała Rachelę w "Weselu" Wyspiańskiego wystawionym w Lublinie przez Teatr I Armii Wojska Polskiego. Następne znaczą­ce role to tytułowa postać w "Elektrze" Giraudoux, Desdemona w "Otellu" Szekspira, pani Pichum w "Operze za trzy grosze" Brechta, Liesel w "Niemcach" Kruczkowskiego, Eleonora w "Tan­gu" Mrożka, panna Howard w "Emancypantkach" Prusa, Celesty­na w "Celestynie" de Rojasa, Mumia w "Sonacie widm" Strindberga. W filmie zagrała Kossobudzka rolę księżnej Jabłonowskiej w "Marysi i Napoleonie", ciotkę pani Hańskiej w "Wielkiej miłości Balzaka", matkę w "Panience z okienka", organiścinę w "Chło­pach".

Telewizja bardzo często zapraszała Halinę Kossobudzką do współpracy, zagrała ona począwszy od "Karnawału Warszawskie­go" w reżyserii Maryny Broniewskiej wiele interesujących ról, jak choćby matkę w "Maturzystach", panią dyrektorową w "Imieni­nach pana dyrektora" poprzez wiele ról komediowych, muzycz­nych, w Kobrach aż do Arseny w "Mizantropie". O swym życiu, pracy, pisze aktorka w tekście drukowanym poniżej.

Anglicy mówią, że nieładnie jest mówić o sobie. Mają rację! Zawsze wyglądać to może na nieprzyzwoitość. Zdecydowałam się jednak na spisanie wspomnień dla "Ekranu" - jedyny motyw: chęć podzielenia się refleksjami nad 44-letnią pracą na scenie z tymi, którzy darzyli mnie szczerą życzliwością i sympatią na trudnej drodze Labiryntem Teatru zwanej. Ta życzliwość publiczności towarzyszy mi do dziś, mimo 3-letniej absencji na scenie (od czasu zagrania ostatniej roli Celestyny w sztuce de Rojasa w Teatrze Polskim w Warszawie). Te ludzkie, szczere odruchy okazywane mi w różnych okolicznościach, to prawdziwy skarb, pozwalający trwać i istnieć w czasie trudnym, który nastał w końcowej fazie mojej przygody z Teatrem.

Nie marzyłam o scenie od dziecka. Miałam wiele zaintereso­wań wyniesionych z rodzinnego domu, szkoły s.s. Nazaretanek, wspaniałego Gimnazjum i Li­ceum Ogólnokształcącego im. Emilii Plater w Grodnie z szacownymi profesorami, którzy potrafili podchodzić do każdej uczennicy indywidualnie, kształtując osobowość i rzetelne podstawy wiedzy ogólnej. W domu było zawsze du­żo książek. W czasach trudnych matka kupowała tanie wydania "Biblioteki Groszowej", miałyś­my je pod ręką i czytałyśmy z sios­trą. Ojciec, buchalter z zawodu, miał swoje hobby - politykę. Ku naszej rozpaczy co wieczór zda­wał nam raport z sytuacji w kraju i na całym globie ziemskim. Nasza sytuacja była gorsza niż sytuacja globu, ale trzeba było słuchać.

Szkoła wymagała niemałej pra­cy, dyscypliny, wychowywała w szacunku dla wartości moral­nych, poszanowania autoryte­tów, zachowania kultury języka ojczystego i kultury bycia. Uczo­no solidnie języków obcych. Opa­nowałam nieźle język francuski i łacinę. Przydało się! Udzielałam z tych przedmiotów korepetycji łatając w ciężkich czasach domo­wy budżet - zarabiałam około 80 zł miesięcznie. To było dużo. Kie­dy wojna wisiała już na włosku w 1939 roku chodziłam na prze­szkolenie sanitarne do szpitala. Trafiłam na chirurgię w szpitalu wojskowym. Robiłam bandaże gipsowe, dyżurowałam przy cięż­ko chorych, kiedyś wpuszczono mnie na salę operacyjną. Bardzo chciałam zobaczyć operację. Tra­fiłam na usuwanie wysięku z klat­ki piersiowej z zastosowaniem ekranu. Po pół godzinie zemdla­łam. Zafascynowanie medycyną pozostało do dziś. Ale były i spor­ty ostro uprawiane: łyżwy, siat­kówka, tenis. Ten ostatni był sportem drogim, ale szkoła miała rakiety i własny kort. Osiągałam dobre wyniki, kochałam ten sport.

Był i teatr. Przez długi czas rodzice pracowali w Teatrze Gro­dzieńskim, matka jako kasjerka, ojciec jako intendent magistratu. Po objęciu dyrekcji przez znako­mitego aktora Kazimierza Opaliń­skiego ojciec przeszedł na stano­wisko administratora teatru. Często przebywałam w kasie u mamy, i za kulisami, i na widow­ni - na wszystkich dozwolonych spektaklach. Za obejrzenie nie­dozwolonego dla młodzieży moż­na było "wylecieć'' ze szkoły, tak jak i za przebywanie na ulicy po godzinie 21-szej. Często widzia­łam u mamy w kasie, jak aktorzy przynosili jakieś małe karteczki i mama wydawała im pieniądze: złotówkę, lub dwa złote. To były tzw. zaliczki brane na kolację, czy na obiad. Na prowincji aktorom nie powodziło się tak różowo. Nie zawsze w terminie otrzymywali od magistratu pobory.

Życie ich wydawało mi się bied­ne, ale zawód fascynujący prawie tak jak medycyna. Ale nigdy nie grałam w szkolnych przedstawie­niach amatorskich.

Nadszedł rok 1939. Ojciec stra­cił pracę, ja zrobiłem maturę z ba­rdzo dobrym wynikiem, ponieważ nie zdawałam z matematyki w Li­ceum Humanistycznym. Wyjątko­wo w matematyce byłam niezłym tępakiem i świadectwo dojrzałoś­ci w tej dziedzinie byłoby raczej dla mnie nieosiągalne. Złożyłam przed maturą wymaganą dodatkową pracę pisemną, zgodną z zainteresowaniami. Opracowa­łam szczegółowo temat "Wyspiański w polskim teatrze" , ale kiedy dyrektorka zapytała mnie na egzaminie ustnym z polskiego między innymi o największego re­formatora polskiego teatru z po­czątku XIX w. straciłam głowę. Zdumiona profesorka historii szepnęła "Wyspiański" i urato­wała z opresji. Po maturze zosta­łam poproszona do gabinetu pani dyrektorki, która zapytała co mam zamiar dalej robić. Idę do Instytu­tu Sztuki Teatralnej w Warszawie - odpowiedziałam. I tu usłysza­łam, że nędzne jest w teatrze ży­cie, niemoralne, że szkoda mnie, że powinnam wybrać jakiś po­ważny zawód. "Ja zdaję na reży­serię" - skłamałam. "A to też nic dobrego - usłyszałam - absol­went reżyserii uczy w gimnazjum męskim polskiego, bo nie ma pra­cy w zawodzie". Szybko powie­działam o projektach "medycz­nych" i Szkole Nauk Politycznych, co było już prawdą. Pani dyrektor odetchnęła z ulgą, a ja zabrałam się zaraz po balu maturalnym do organizowania moich studiów i przyszłości... na 3 miesiące przed wybuchem II Wojny Świato­wej. Zupełnie jak żeński Szwejk. W domu było krucho z pieniędz­mi. Trzeba było opuścić dom, wy­jechać do Warszawy lub Wilna.

W biurze matki dali mi robotę na 2 miesiące za całe 250 zł. Ogromna dla mnie suma. Natych­miast napisałam podanie do PIST-u w Warszawie o dopusz­czenie do egzaminu na wydział aktorski i list do zakonu Urszula­nek na Wiślanej, o przyjęcie mnie do internatu. I kupiłam pierwsze szminki teatralne w miejscowej drogerii. Zaczęłam przygotowania do egzaminu "Wielka Improwzacja" z "Dziadów", melodramatyczny Ujojstrii, "Deszcz" Staffa i fragmenty "Janka Muzy­kanta", no i ukochany Wyspiań­ski. Szybko przyszła odpowiedz telegraficzna z zakonu Urszula­nek "Panienek z PIST nie przy­jmujemy". Zmieniam plan. Piszę drugi list do Inspektoratu Sił Zbrojnych na ręce marszałka Rydza-Śmigłego z prośbą o pomoc w dostaniu się do Szkoły Nauk Politycznych w Warszawie i o uła­twienie znalezienia taniej stancji ze zobowiązaniem, że zrekom­pensuje, zaciągnięty dług moją przyszłą pracą. Odpowiedź nie nadeszła tak szybko jak od Urszu­lanek. Nie nadeszła w ogóle. Ale odpisał PIST: "Zgłosić się do eg­zaminu 3 - 5.IX.39 w Instytucie na Trębackiej". Zaczęłam już szyko­wać rzeczy na wyjazd i wszystko wzięło w łeb 1 września. Rano wyleciały szyby w oknach od pierwszej hitlerowskiej bomby. Tragiczny LOS zadecydował o wyborze drogi życiowej, przy­śpieszył studia. W Grodnie pozos­tała mała grupa aktorów. Stani­sław Bryliński natychmiast rozpo­czął próby "Niespodzianki" Ros­tworowskiego. Na ulicy spotka­łam aktora teatru p. Osto-Suskiego. "Pani zgłosi się do teatru - powiedział - zachorowała aktor­ka i nie mamy Zośki do "Niespo­dzianki". Może się pani nada".

Poszłam. Przyjęli. Było 10 prób (!) i zagrałam rolę. Zgłosił się rów­nież Czesław Wołłejko, też grał w tym spektaklu Zdawało mi się, że to łatwy zawód. Tylko umieć tekst. Miałam też od razu swoje "wymagania", które doprowadziły p.Brylińskiego do skrajnego zdumienia. Po pierwsze nie będę się kładła do łóżka miedzy ojcem a matką, tylko z brzegu obok matki (położyli!). Po drugie: nie będę chodziła po scenie boso, jak chciał reżyser, bo mam odmrożo­ne na łyżwach stopy (dali mi drewniane obijaki).

Po pierwszym spektaklu p. Bryliński powiedział do mnie: "Po trzecie: Nie będzie pani odcho­dziła od naftowej lampy póki nie zapali się knot. Co pani robi? Rę­ce pani latają, zapałki padają, knot się nie pali, a pani zakłada szkło. Elektryka rozświetla scenę - bo nie można grać dalej w ciem­nościach. Światło proszę pani idzie od zapalonej lampy, a nie od Pana Boga!". Zemścił się, ale miał rację. Potem udawało mi się tę przeklętą lampę zapalić. Nieba­wem dyr. Czengery dał mi zagrać lokatorkę w "Moralności pani DuIskiej" a potem... w listopadzie przyjechał z Warszawy wspaniały reżyser i pedagog, Aleksander Węgierko, jego bratanek Al. Juno, Andrzej Szalawski, Irena Borowska, Seweryn Burtym, Bronisława Gerson, Jan Rybkowski, Stani­sław Znicz (jego brat Michał był znanym aktorem filmowym), Wła­dysław Staszewski i wielu świet­nych aktorów, i Jacek Woszczerowicz. Najwspanialszy aktor. Je­mioł ze "Znachora" i Sokrates z "Obrony Ksantypy". Ten jedyny ze wszystkich, do których pisa­łam, co nie reagował na moje la­winowe prośby o fotografię i au­tograf. Cierpiałam i ubóstwiałam go dalej. I oto był, tu, w Grodnie, zamieszkał u moich rodziców w sublokatorce. "Boże, żeby z nim kiedyś zagrać na scenie" - marzyłam. Sprawdzić się to miało już w pierwszej reżyserowanej przez Aleksandra Węgierkę sztu­ce, a później po wojnie w wielu jeszcze innych.

Z przybyciem Węgierki wszyst­ko się w teatrze zmieniło. Powoła­no do życia Państwowy Polski Te­atr B.S.R.R. pod jego dyrekcją, z dużą dotacją i uzupełnieniem wyposażenia technicznego. Dla nas, młodych, zorganizowano Studio aktorskie, gdzie wykładali: Węgierko, Woszczerowicz, Ryb­kowski, Al. Juno i Leonia Jabłonkówna. Nauka trwała cały dzień, w przyśpieszonym, wojennym ryt­mie. Do domu chodziliśmy na obiad i spanie. Rano próby, po południu studio, wieczorem spektakl. Pierwszym spektaklem był szybko przygotowany wieczór polskiej poezji - Słowacki, Nor­wid, Mickiewicz, Roztworowski. Prowadziłam konferansjerkę, po­nieważ jako jedyna miałam odpo­wiednią sukienkę. Zaczęły się próby z "Intrygi i miłości" Schille­ra. Dostałam rolę Luizy, Woszcze­rowicz grał Wurma, Lady Milford - Irena Borowska. Trudna, ro­mantyczna rola Luizy była wtedy ponad moje siły. Zalewająca, au­tentyczna emocja, przy braku podstaw techniki aktorskiej da­wała żałosne rezultaty: drętwotę, spięte jak żelazo mięśnie, "spara­liżowane" ręce i nogi, niemoż­ność przekazania ewolucji prze­żyć, wszystko szare, bezbarwne, na jednym, żałosnym tonie. I tu sam wielki pan Aleksander rozło­żył ręce i rzekł do Woszczerowicza: "Panie Jacku, już ja zrobi­łem, co mogłem. Niech pan po­może, weźmie tę smarkulę pod swoją opiekę, może pan potrafi dać jej radę, bo będzie skandal". I pan Jacek zaczął żmudną, tytani­czną pracę, poza tekstem sztuki, nad rozluźnianiem mięśni, nad tym, co można nazwać rozłoże­niem akcentów dynamicznych ro­li, nad poczuciem rytmu scenicz­nego, nad swobodą ruchu (to już były ćwiczenia gimnastyczne i ba­letowe). Uczył umiejętności słu­chania partnera, prowadzenia dialogu. Wszystko było robione dla ćwiczeń na tekstach podsta­wionych - podobnych - tak jakby tekst autorski mówiony własnymi słowami. Udało się! Było dużo le­piej. Uspokoiłam się tak, że na generalną próbę wyznaczoną na 9 rano - nie przyszłam. Czekał na mnie Węgierko razem z Woszczerowiczem. i cały zespół artystycz­ny i techniczny. O godzinie 10 zjawił się w domu goniec z teatru, by sprawdzić co się stało. Spałam twardo, zapomniawszy o całym świecie. Wybiegłam do teatru, jak do pożaru, sądząc że wchodzę tu po raz ostatni. Surowy Aleksan­der Węgierko stał przy schodach do garderób. Powiedział tylko: "szybko do charakteryzacji i na scenę!". Nic więcej! Zrozumiał wszystko i wybaczył. A może wstawił się za mną Woszczero­wicz, bo żal mu było tych trud­nych lekcji. Próba generalna przeszła spokojnie.

Na premierze "Intrygi i miłoś­ci" znów zalała mnie emocja. Przyszło coś, czego nie życzyła­bym nikomu na scenie - paraliżu­jąca trema. Przychodziła zawsze w tym samym miejscu, w dialogo­wym obrazie VI z Woszczerowiczem - Wurmem. Drętwiały mi szczęki, język, mówiłam niewy­raźnie, ręce drżały jak liść na wie­trze. Opuściło mnie to po paru miesiącach, po przeniesieniu się teatru do Białegostoku. Woszczerowicz mówił, że takiej katorżnej pracy pedagogicznej nie zdarzyło mu się nigdy doświadczyć, ale był zadowolony, że w końcu coś uda­ło mu się osiągnąć. W roku 1941 pod koniec istnienia Teatru, Wę­gierko oświadczył, że zaczynam już być na scenie człowiekiem. Graliśmy jeszcze "Pigmaliona", "Wesele Figara", "Dożywocie", "Zemstę", "Panią Maliczewską", "Optymistyczną tragedię" i wie­czór poezji Mickiewicza. Graliś­my to, co chciał grać Aleksander Węgierko. Teatr stał się naszym domem i domem publiczności, polskim domem zespalającym sil­nie scenę z tymi co do nas tłumnie każdego wieczoru przychodzili. Na miesiąc przed wejściem wojsk hitlerowskich graliśmy gościnnie w Mińsku białoruskim. Jacek Woszczerowicz przyzwyczaił się do trudnej uczennicy i powierzył mi sekretarzowanie przy opracowa­niu pierwszej wersji "Ryszarda III". Zachowały się dwa zeszyty ręcznie przeze mnie wykaligrafo­wanego tekstu.

W czerwcu 1941 r. na Mińsk nagle spadły bomby. Ofensywa wojsk hitlerowskich na ZSRR za­mknęła ten okres mojego życia w teatrze. Spłonęło miasto, a w nim teatr i dom gdzie miesz­kałam. Zostałam bez najpotrzeb­niejszych rzeczy. Jacek Woszczerowicz zabrał z ocalałego hotelu, gdzie mieszkał - garnitur, zapa­sowe buty i pierwszą wersję "Ry­szarda III". Przedarliśmy się z gru­pą aktorów przez płonące miasto do opuszczonego domu na pery­feriach. Wróciliśmy po paru dniach. Na ulicach leżało wielu zabitych, łaziły patrole nie­mieckie.

Kolegom mówiącym po nie­miecku udało się zdobyć w ko­mendanturze wojskowej kilka przepustek na powrót do miejsc zamieszkania "pieszo, wodą, lub lokomocją kołową" w kierunku na Wilno, Białystok i Brześć. Ma­łymi grupami, w odkrytych pocią­gach towarowych, wracaliśmy do naszych domów. Ja z płaszczem zimowym pod pachą - darem ko­leżanki - pojechałam do Grodna, Woszczerowicz do Wilna, Wę­gierko - do Brześcia i ślad po nim przepadł. Nie wiadomo, gdzie i kiedy zginął. Ten czas skończo­ny - wspominam serdecznie i z bólem. Ten społeczny, za­mknięty w teatrze krąg życzliwych sobie ludzi, związanych wspól­nym celem i wspólną o sobie tro­ską, opiekujących się z oddaniem młodymi dla czasu, który nastanie po wojnie - był czymś niepowta­rzalnym. W największym zagroże­niu dla narodu padało ze sceny Polskiego Teatru B.S.R.R. Polskie słowo gorąco przyjmowane przez tych, którzy byli go spragnieni. cdn

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji