Artykuły

Od Niepewności do Nieszporów

- To ja rozwiązałem Anawę. Po jednym z koncertów, we wrocławskim hotelu Monopol, zapowiedziałem, że odchodzę. Formuła piosenki zaczęła mnie już uwierać - opowiada kompozytor JAN KANTY PAWLUŚKIEWICZ, który w tym roku obchodzi 70. urodziny i jubileusz 45-lecia działalności artystycznej

ROZMOWA Z Janem Kantym Pawluśkiewiczem

Krzysztof Jakubowski: Jaki był pana rodzinny dom w Nowym Targu? Opuścił go pan na zawsze.

Jan Kanty Pawluśkiewicz: Urodziłem się w tradycyjnej, wrośniętej w pejzaż rodzinie. Mój prapradziad po mieczu Jakub Podkanowicz piastował nawet wiatach 80. i 90. XIX wieku godność burmistrza Nowego Targu. Rodzice trafili na trudne czasy, ale udało im się jakoś wyprowadzić na ludzi mnie i moich trzech młodszych braci. Opuszczałem rodzinne strony bez żalu, choć nie byłem wtedy pewien, że to już na zawsze. Marzyłem o mieście większym niż Nowy Targ, w którym coś będzie się działo. To był mocny imperatyw. Kraków, z teatrami, kinami, klubami studenckimi i tą całą otoczką matecznika kultury i sztuki najwyższej próby, spełniał te oczekiwania.

Pierwsze wrażenia po przyjeździe do Krakowa? Pierwszy adres? Pierwsze przyjaźnie?

- Kraków witałem z entuzjazmem i nadzieją. Była piękna jesień 1961 roku. Zapisałem się na kursy przygotowawcze na studia architektoniczne, zamieszkałem w akademiku przy ul. Bydgoskiej 19. Tam szybko zaprzyjaźniłem się z Markiem Czuryło. Pamiętam, że imponowało mi, kiedy częstował kosztownymi, markowymi papierosami. Wkrótce - już jako student - odkryłem nagle, że znalazłem się w licznej grupie ludzi szczęśliwych i wyzwolonych. Uczucie wtedy chyba bardziej odczuwalne niż w pamiętnym 1989 roku.

Architektura była przemyślanym wyborem czy raczej chłodną kalkulacją? Były przecież jeszcze uczelnie artystyczne.

- Wstyd przyznać, ale bycie artystą z niczym mi się wtedy nie kojarzyło. Wybrałem świadomie naukę praktycznego urządzania przestrzeni, bo rysunek był od zawsze moją fascynacją. Poza tym "inżynier architekt" - to brzmiało dostojnie. Już wtedy wykazywałem skłonność do nadmiernego podziwu dla ludzi, rzeczy czy zjawisk i pomimo dokuczliwości losu prześladuje mnie to po dziś dzień.

W czasach boomu muzyki młodzieżowej pierwszej połowy lat 60. Kraków raczej się nie wyróżniał. Dopiero około 1965 roku zaczęli grać Szwagry i Skaldowie, śpiewała już Hanka Konieczna. Ale pana to zdaje się nie interesowało. A jak było z jazzem?

- Rzeczywiście, tzw. big-beat był mi obojętny, natomiast jazz uwielbiałem, toteż ćwiczyłem z uporem fortepianowe frazy, jednak brakło mi wytrwałości. Tymczasem w nowo otwartym klubie Pod Jaszczurami koncertował New York Jazz Quartet i dzięki tym kilku koncertom czarnoskórych wirtuozów, robiących furorę, zrozumiałem, jak wiele mi brakuje. Ta świadomość doskwierała, jednak nie aż tak, aby zerwać z muzykowaniem, tym bardziej że coraz częściej trafiała się okazja zarobienia paru złotych. Z Edkiem Aniołem i Leszkiem Żądło, ostatnim mężem nieodżałowanej Basi Kwiatkowskiej, grywaliśmy w akademikach wieczorki taneczne. Gaża, po 150 zł na głowę, pozwalała nam na systematyczne zakrapiane kolacje w restauracji hotelu Grand. Jak przystało na nuworyszy, hołubiliśmy tę pyszną salę, tonącą w belgijskich lustrach, a po kilku głębszych czuliśmy się spełnionymi muzykami.

Kończył się 1966 rok i ktoś rzucił pomysł założenia studenckiego kabaretu.

- Kabaret, nazwany później Anawa, powstał w naszym pokoju 306 przy Bydgoskiej. Dzieliłem go z przyjacielem Tadkiem Kalinowskim. Skłonność do wygłupów - tyleż spektakularnych, co bezczelnych - wykazywaliśmy od zawsze. I tak na przykład na długo przed Jerzym Hoffmanem rozplakatowaliśmy wiadomość o naborze statystów do przygotowywanego właśnie filmu "Pan Wołodyjowski". Na "zdjęcia próbne" wybraliśmy hotel Pod Różą, a przybyłych tłumnie kandydatów obserwowaliśmy, nie bez satysfakcji, z położonego naprzeciw baru Żywiec. Inny niekonwencjonalny pomysł wiązał się z naszym kolegą, dostającym paczki z jakimiś potwornymi, zdartymi ciuchami, które następnie prał i suszył, zajmując wszystkie łazienki akademika. Ogłosiliśmy kiedyś wiadomość o wernisażu-happeningu odbywającym się właśnie w łazienkach. Niemały tłum odwiedził te przybytki na wszystkich piętrach, a pomysł zyskał uznanie. Tylko ten kolega śmiertelnie się obraził. Z rzeczy poważniejszych, prowadziliśmy audycje jazzowe, niestety tylko dla akademika, a transmisje zapewniały wiszące w pokojach odbiorniki zwane "kołchoźnikami". Osiągnęliśmy z Tadziem (był wielkim znawcą jazzu) umiejętność rozpoznawania w ciągu 10 sekund poszczególnych jazzmanów. Najtrudniejsze było odróżnienie Dizzy'go Gillespiego od Charliego Parkera, bo mieli bardzo podobny styl.

Na Politechnice Krakowskiej działał już teatrzyk Pif-Paf. Nie lepiej było połączyć siły?

- My jakoś słabo identyfikowaliśmy się z Politechniką. Wiadomo - elita (śmiech). Poza tym ten ich Pif-Paf był pretensjonalny, nadęty i bez gustu. Pomimo (a może dlatego?) że wspierał ich sam Ryszard Filipski.

Wasz kabaret szybko zdominowała osobowość Marka Grechuty.

- Marka poznałem wiosną 1967 roku, chyba w klubie Pod Przewiązką przy ulicy Bydgoskiej 19b. To był ważny adres, bo tam mieszkały dziewczęta. Marek załatwił na próby opuszczoną kreślarnię na ostatnim piętrze akademika. Miał niebywałą muzyczną pamięć i wrażliwość na słowo. Na ogół refleksyjny i melancholijny, też nie stronił od wygłupów. Ale zabawowy to on nie był. Kiedy ja zaczynałem imprezę, on zwykle ją kończył. Wkrótce daliśmy pierwszy koncert w Domu Harcerza, w parku Jordana od strony ulicy Reymonta. Było "Tango Anawa", "Pomarańcze i mandarynki" i oczywiście "Serce". Niewątpliwie, choć niechcący i mimochodem, Marek stał się idolem i wielką gwiazdą.

Przypomnijmy może pierwszy skład Anawy.

- Początkowo obok nas dwu byli jeszcze gitarzysta Tadek Dziedzic, współautor tekstów Marek Czuryło i moich dwóch braci, Michał i Ziemowit. Kiedy kabaret przeistoczył się w zespół, zyskaliśmy optymalny skład, ze świetnym kontrabasistą Jackiem Ostaszewskim, gitarzystą Markiem Jackowskim i skrzypkiem Zbyszkiem Paletą.

I jeszcze uwieczniona później przez Skaldów śliczna wiolonczelistka Anna Wojtowicz, wtedy ledwie maturzystka.

- Tak. Ania świetnie panowała nad instrumentem, toteż wyrwaliśmy ją wprost ze szkoły muzycznej. Kilka lat później miałem zaszczyt zostać jej szwagrem, bo wyszła za mego brata Michała. Wkrótce mieliśmy w składzie jeszcze jednego nastolatka Zbyszka Wodeckiego. Świadomie odeszliśmy w ten świat altówek i wiolonczeli i sądzę, że byliśmy na swój sposób awangardowi.

O ile nie dziwiły coroczne nagrody na festiwalu opolskim, o tyle już to, że tandem Pawluśkiewicz - Grechuta trafił wkrótce na Radiową Listę Przebojów - zdecydowanie tak. Pamiętam z końca lat 60. to powszechne zaskoczenie, że byliście w stanie skutecznie rywalizować z Czerwonymi Gitarami czy Niemenem.

- Tak, była to dla nas spora satysfakcja. Kosiliśmy wiele nagród, mieliśmy mnóstwo zaproszeń na koncerty. Byliśmy jednak z Markiem zgodni, że ze względu na charakter naszej twórczości nie wolno nam rozmieniać się na drobne. Dlatego nigdy nie graliśmy w halach sportowych ani w Kołobrzegu, choć propozycje były kuszące. Po wielkim sukcesie w Opolu w 1971 roku i wydaniu płyty "Korowód" wasze drogi z Grechutą się rozeszły. Marek odszedł z Anawy, zakładając eksperymentalną grupę muzyczną WIEM. Na jego miejsce przyszedł świetny wokalista Dżambli Andrzej Zaucha.

- Ale to ja rozwiązałem Anawę. Po jednym z koncertów, we wrocławskim hotelu Monopol, zapowiedziałem, że odchodzę. Formuła piosenki zaczęła mniej uż uwierać. Wcześniej, podczas kręcenia filmu "Korowód" (w Łagowie, latem 1972 roku), decyzję o odejściu podjęli Ostaszewski i Jackowski. "Korowód" był dla mnie istotny, bo choć kończył przygodę z Markiem, zapoczątkował współpracę z Leszkiem Aleksandrem Moczulskim. Myślę, że nasze rozstanie było czymś normalnym, bo mieliśmy już odmienne pomysły na przyszłość. Ale współpracowało nam się świetnie i rozumieliśmy się bez słów. Później nic takiego już mi się nie przytrafiło. Występy z Andrzejem Zaucha były efemeryczne i trwały około roku. Odnieśliśmy spory sukces podczas występów towarzyszących olimpiadzie w Monachium. Posypały się zewsząd propozycje (od Hamburga po Jokohamę), ale Pagart szybko pokazał nam miejsce w szeregu, odrzucając kolejne zaproszenia.

Andrzej zdecydował potem, z powodów - nazwijmy to - egzystencjalnych, o wyjeździe do austriackiego kurortu, gdzie umilał wieczory grą na saksofonie. To był naprawdę genialny samouk.

A jak właściwie rozpoczęła się pańska przygoda z Piwnicą pod Baranami?

- W mojej świadomości Piwnica zawsze była obecna. Przecież nasz kabaret bardzo chciał jej dorównać, co rzecz jasna było zupełnie nierealne. Później pisywałem muzykę dla piwnicznych wykonawców, mało tego, stałem się nawet jednym z nich, rozpracowując w detalach mój popisowy numer tango "Inez".

Aby podbić ekspresję finałowej partii, w rejtanowym geście podarł pan na sobie dziesiątki koszul.

- No cóż, za sukces trzeba płacić (śmiech). Piwnica to był jednak przede wszystkim Piotr Skrzynecki, którego osobowością byłem zawsze zauroczony. Podczas debiutu Anawy w Piwnicy, zapowiadając nas, dodał: "Uwaga! Występ ten nie jest wliczony w cenę biletu". Spośród innych oryginalnych postaci tamtych lat wspomnieć warto jeszcze Krzysztofa Niemczyka, artystę - w całym znaczeniu tego słowa - niezależnego i chyba pierwszego polskiego performera. Mieszkał przy ulicy Brackiej nad dzisiejszą kawiarnią Nowa Prowincja. Inną indywidualnością był Julian Antoniszczak, wynalazca rewelacyjnej techniki non-camera, polegającej na malowaniu kadrów bezpośrednio na taśmie filmowej. Pamiętam, jak odwiedzaliśmy go z Andrzejem Warchalem w pracowni na szczycie domu Feniksa przy ulicy św. Jana. Żył stanowczo za krótko, podobnie zresztą jak Niemczyk. W pierwszej połowie lat 70. pisze pan muzykę do kilku filmów. To była taka dynamiczna próba wyjścia poza krakowskie opłotki?

- Piosenka już dawno przestała mi wystarczać. W tej materii wiele zawdzięczam Tomaszowi Zygadle. U niego - jeśli można tak powiedzieć - debiutowałem muzyką do filmu "Brzydkie kaczątko". Współpraca z Tomkiem przyniosła mi jeszcze na krakowskim festiwalu krótkiego metrażu Brązowego Smoka.

Przypomnijmy, że później była cała plejada znakomitych obrazów z "Kobietą samotną" Agnieszki Holland czy "Wodzirejem" Feliksa Falka. Do "Wodzireja" napisaliście wraz z Jonaszem Koftą kapitalne pastisze "dancingowej" twórczości tamtych lat. Na bazie osobistych doświadczeń?

- Nie zaprzeczam. Bywało się na nocnych szlakach w Grandzie, Kaprysie (był przy Floriańskiej), ale o drugiej nad ranem wódka najlepiej smakowała w Feniksie...

Począwszy od drugiej połowy lat 70. zaczyna pan przejawiać zainteresowanie większymi formami. Ale to chyba normalna kolej rzeczy...

- Ceniłem sobie muzykę teatralną, ale osiągnąłem pewien stopień wtajemniczenia i przestało mnie to interesować. Za to z filmem juz nigdy nie zerwałem, również ze względów merkantylnych. To jest jednak poważny argument! Po współpracy z Zygadłą pojawili się Janusz Zaorski oraz wspomniani Agnieszka Holland i Felek Falk. To dla mnie bardzo ważne i znaczące nazwiska z tamtych lat. Ponadto, po pięciu latach przerwy, znów pracowałem z Markiem. Połączyła nas "Szalona lokomotywa". Znów spędzaliśmy długie godziny w mieszkaniu Danusi i Marka przy ulicy Szlak. Świetną bazę i artystyczną oprawę dał Krzysiek Jasiński ze swoim Teatrem Stu. Używając języka sportowego, wszyscy chyba - z Marylką Rodowicz na czele - przeżywaliśmy szczyt formy. Od czasów Anawy nie doznałem takiego przypływu adrenaliny.

Latem 1977 roku tłumy waliły do cyrkowego namiotu przy ulicy Rydla.

- Na tym się nie skończyło. Były potem trasy i niezliczone koncerty. W katowickim Spodku graliśmy siedmiokrotnie, każdorazowo dla osiemnastu tysięcy widzów (!). Z kolei na festiwalu w Amsterdamie graliśmy w scenerii ogromnej hali suchych doków. "Lokomotywa" stała się dla mnie szkołą pisania partytur na coraz większe orkiestrowe składy.

Dlaczego "Kur zapiał", oparty przecież na rewelacyjnych tekstach Dymnego, nie powtórzył sukcesu "Lokomotywy"?

- To była nieco inna formuła. "Kur" był bardziej hermetyczny, mniej rozrywkowy. Wszedłem w o wiele trudniejsze rejestry. Powodzenie zyskał za to "Kur zapiał II" z Andrzejem Zauchą i Zuzanną Leśniak, wystawiany w Teatrze Stu i okupiony, niestety, tragiczną śmiercią obojga artystów jesienią 1991 roku.

Po większych formach o charakterze - nazwijmy to - popularnym przyszedł czas na zupełnie odmienną estetykę. Jak zrodził się pomysł "Nieszporów Ludźmierskich"?

- To inspiracja poezją Leszka Moczulskiego, konkretnie "Psalmami dla dzieci małych i dużych". Po półtorarocznym pisaniu, bo szło to z pewnymi oporami, w październiku 1992 roku odbyła się wreszcie premiera w Ludźmierzu. Oratorium na 50-osobową orkiestrę, 80-osobowy chór i sześciu solistów z wielką Elżbietą Towarnicką na czele spotkało się z życzliwym przyjęciem. Dzięki Leszkowi i "Nieszporom..." znacząco zbliżyłem się do nieba...

Po sukcesie "Nieszporów..." przyszło zmierzyć się z folklorem cygańskim.

- Tu też inspiracją była poezja, tym razem Papuszy. Była ona na tyle inna od znanego dotąd folkloru, że dałem się temu uwieść i w czerwcu 1994 roku w amfiteatrze na Błoniach udało się wystawić "Harfy Papuszy". Całe trzy lata pisania, ale bez pomocy Krzyśka Jasińskiego i Halinki Jarczyk - opiekunki wielu moich muzycznych dokonań - pewnie nic by z tego nie wyszło. Minęło 18 lat i Papusza wróciła do mnie za sprawą muzyki do biograficznego filmu Krzysztofa Krauze i Joanny Kos. Przy tej okazji poznałem wspaniałych Cyganów - umuzykalnione rodziny Gruszków i Paczkowskich - z Brochowa pod Wrocławiem. Cały czas za nimi tęsknię i będę tam wracał.

U progu nowego stulecia zadziwił pan wszystkich po raz kolejny. Tym razem w innej ze sztuk. Żel-Art to pana autorski pomysł?

- Termin jest autorstwa Tadeusza Nyczka, a pomysł, owszem, mój. Zawsze chciałem łączyć współczesną ekstrawagancję z konwulsywną klasyką, tylko wcześniej brakowało mi odwagi. Technicznie jest to ogromnie pracochłonne, bo polega na nanoszeniu tysięcy kropek żelowymi długopisami.

Taki benedyktyński puentylizm?

- Coś w tym rodzaju.

Czym zaskoczy nas jeszcze Jan Kanty Pawluśkiewicz?

- Hmm. Myślę, że czas ukończyć kurs szybowcowy. Próby naziemne mam już za sobą. A w kwestiach artystycznych chciałbym doczekać prezentacji mojego projektu kurtyny dla Opery Krakowskiej. Nie zamówionego, ale za to ukończonego. Przedstawia biblijną Dolinę Jozafata, gdzie według jednego z proroctw dojdzie do Sądu Ostatecznego. Temat jest mi bliski, bo już 10 lat temu premierę miał koncert dramatyczno-liryczny "Ogrody Jozafata" oparty na wątkach z "Boskiej komedii".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji